Większość wielkich pomysłów rodzi się z małej iskry. Z małej iskry rodzą się też pomysły mniejsze, a także zupełnie zwyczajne minicykle, których autor próbuje wmówić reszcie, że moment objawienia doprowadził do powstania czegoś wielkiego.
Iskrą, która doprowadziła do powstania „Weekendu z nuklearnym holokaustem” (a kto wie, czy na dłuższą metę nie obrodzi innymi tematycznymi weekendami; można podpowiadać tematy! choć obawiam się, że jak to bywa w przypadku takich pytań/sugestii – pozostaną one bez odzewu :/ ) było moje rozpaczliwe pytanie na Q-Fejsie o jakieś dobre filmy do obejrzenia. Bo w tym roku to jakaś tragedia z kinem! i mało co ciekawego nawija się pod oczy. Poza murowanymi kandydatami do dobrego seansu, których mało, żadnych pozytywnych zaskoczeń. Co wieczór próbuję wybrać jakiś film do oglądania i trwa to wieczność. A gdy już wybiorę to okazuje się, że zasypiam w połowie wybranej kichy. Serio, w zeszłym roku było o wiele lepiej pod tym względem.
W odpowiedziach liczyłem na jakieś nowsze tytuły, ale ostatecznie stanęło na filmie z dalekiej przeszłości, bo z lat 80. Ta propozycja zaciekawiła mnie najbardziej i po seansie okazało się, że rzeczywiście, „Cudowna mila” była warta uwagi. Co więcej, zachęciła mnie do eksploracji nuklearnego tematu i przypomnienia sobie dawno oglądanych (bądź wcale) tytułów. I wyszło na to, że lepiej oglądać stare filmy niż to całe współczesne badziewie. Piszę o tym, bo to groundbreaking odkrycie – uświadomienie sobie, że naprawdę warto zobaczyć filmy, które widziało się dwadzieścia lat temu i albo się zupełnie ich nie pamięta, albo się nie podobały, bo przecież człowiek był może za młody, żeby je zrozumieć. Plus tytuły, które się przegapiło, bo ja wiem, okładkę VHS-a miały kiepską… Ale odbiegam od tematu.
I o ile to iskra doprowadziła do powyższego odkrycia, to filmy, o których w najbliższych wpisach, powstały wręcz przeciwnie. Od wielkiego wybuchu i nuklearnego grzyba. To wspólny mianownik moich tegoweekendowych rozważań.
Temat zagłady staje się w dzisiejszym świecie znów bliższy ciału niż kiedykolwiek ostatnio. To, co dzieje się tuż za naszą granicą musi napawać niepokojem, ale i tak ciężko pisać o nuklearnym holokauście, gdy za oknem świeci słońce, na kanapie chrapie Bazyl, a wiadomością dnia na TVN-ie jest przybycie Bronkobusa. Żeby lepiej zrozumieć ten klimat trzeba by cofnąć się do lat młodości niektórych z nas i znów zatopić się w tym zimnowojennym sosie, który nam towarzyszył. Szczerze powiedziawszy nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek żył w strachu przed atomową anihilacją, choć wydaje mi się, że to po prostu było zwyczajnie oczywiste na tyle, że człowiek zdążył się przyzwyczaić, że coś może się wydarzyć i nic na to nie poradzisz. I normalnie z tym żyć. Tyle, że to mimochodem i tak było częścią mojego życia. Na PO (Przysposobienie Obronne, pozdro dla kumatych 😉 ) uczyłem się nakładać maskę przeciwgazową, po awarii w Czarnobylu piłem lugolę Płyn Lugola, a po powrocie z kina z Terminatora śniły mi się koszmary z miażdżonymi czaszkami. To fakt, nawet jeśli nie czuję się nuklearnym kombatantem i dzieckiem nieuniknionej wojny, która jednak nie przyszła.
Powrót do dawnych klimatów nuklearnych zbrojeń jest możliwy, choć nie wiem, czy ktoś, kto tego nie przeżył będzie w stanie do końca zrozumieć, w jaki sposób opisywane tu filmy wpływały na ówczesnego widza. Ja w każdym razie wybrałem się w tę sentymentalną podróż.
A zaczęło się od „Cudownej mili”, której bohater zakochuje się w dziewczynie. Umawiają się na spotkanie, na które jemu nie udaje się dotrzeć. Próbując naprawić swój błąd odbiera przypadkowy telefon. Po drugiej stronie słyszy spanikowany głos, który oznajmia, że wystrzelono rakiety z głowicami nuklearnymi. Do wybuchu została jakaś godzina – tyle czasu ma nasz bohater, by dotrzeć do swojej ukochanej i wywieźć ją z zagrożonego miasta.
Na pierwszy rzut oka film Steve’a De Jarnatta to typowe kino lat 80. W złym tego słowa znaczeniu. Dziwni bohaterowie, śmieszne stroje, plastik lejący się z wielu kątów ekranu. Prawie Troma. Jakby tego było mało, „Cudowna mila” właściwie zakończyła karierę reżysera, który rok wcześniej wystartował filmem „Cherry model 2000”, z którego Melanie Griffith z granatnikiem przeciwpancernym w dłoni stała się jedną z ikon kina tamtej ery. Klapa finansowa Mili pogrążyła reżysera, który potem trochę jeszcze pracował w telewizji, by przepaść. Nie wszystko jednak jest takie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Bardziej wygląda na to, że po prostu dla wyobraźni De Jarnatta niskobudżetowe kino wideo to było za mało, by w pełni rozwinąć swój talent. A nie dane mu już było potem spróbować na bardziej poważnie.
„Cudowna mila” ma wiele mocnych punktów na czele z muzyką autorstwa Tangerine Dream, która nadaje mu dodatkowego niepowtarzalnego klimatu. Każdy dźwięk sprawia, że zatapiamy się w tym świecie, w którym coś wisi w powietrzu. Nie wiadomo do końca, czy zagrożenie jest realne, ale tym lepiej dla filmu. Jego akcja dzieje się w środku nocy, co z kolei daje możliwość stopniowej eskalacji paniki, która zaczyna się od kilku gości w barze i podróży bohatera przez puste miasto przywodzącej na myśl „Po godzinach” Scorsese’a. Gdy nadejdzie świt nadal nie będzie wiadomo, czy ktoś sobie nie zrobił telefonicznego żartu, ale przecież taka była kwintesencja tamtego nuklearnego strachu. Niby coś miało wybuchnąć, ale nie wybuchało. Trudno o prostszy sposób na nakręcenie spirali strachu.
Nie jest jednak tak, że film De Jarnatta jest śmiertelnie poważny. To wyróżnia go na tle innych pozycji z nuklearnego nurtu. Wręcz przeciwnie, ma swój niepodrabialny urok, który trudno opisać słowami. Przewrotne poczucie humoru reżysera odcisnęło na nim swoje piętno tworząc oryginalne dzieło z wieloma zapadającymi w pamięć ujęciami (epicki finał wśród dinozaurów, sklep z zegarami itd.). Szukając porównań trzeba by cofnąć się do „Strefy mroku”, którego zresztą odcinkiem „Cudowna mila” miała początkowo być.
No i warto też wspomnieć na koniec, że „Cudowna mila” to rzadki przykład filmu, którego akcja dzieje się w czasie rzeczywistym. A przynajmniej jej większość. Choć tego akurat nie stawiałbym na pierwszym miejscu, bo mimo mnogości zegarów przewijających się co trochę kadrze, nie ma aż takiego wrażenia, że nie gubimy ani sekundy z dramatycznych starań bohatera o wydostanie się z zagrożonego zniszczeniem miasta.
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Młody mężczyzna próbuje uratować swoją ukochaną i wywieźć ją z zagrożonego nuklearną eksplozją miasta. Niedoceniana perełka kina lat 80.
Podziel się tym artykułem:
Jako, że smak lugoli pamiętam do dziś, pozwolę sobie na drobną korektę obywatelską:
Czarnobyl, nie Czernobyl.
Poza tym wciąż moje ulubione teksty o filmach w sieci. Pozdrawiam!
Dżizas, skąd wyście wzięli tę „lugolę”?? Przecież to był PŁYN LUGOLA, TEGO, KURWA, LUGOLA! Na chemię było pod górkę?
@adaho78
Oko, zaraz zmienię. Nawet podczas pisania miałem sprawdzić odpowiednią formę, bo nigdy nie wiem, ale ostatecznie machnąłem ręką :).
@Shrek
No tak, ja trochę, KURWA, miałem pod górkę z chemią :). A jak jest napój Coca Cola to też ten Coca Cola? 😉
Hehe.. A jak jest kolega w klasie co się wabi Barnaba/Kuba, to też jest ta koleżanka Barnaba/Kuba, mądralo? :]
Sorki za wyraz, poniosło mnie, ale jakiś czas temu słuchałem audycji w „Trójce” (tak!), w której artyści używali tej formy, a prowadzący też ich nie poprawił… 🙂
W dobie gender to nic nie wiadomo 🙂
Spoko loko, mnie wyrazy zupełnie nie przeszkadzają 🙂
Maska PRZECIWgazowa. Ale pewnie na łopatkę piechoty mówisz saperka.
Cóż to będzie za profesjonalny wpis za kilka dodatkowych uwag! 😀
Ech, kolejny zawód. Co prawda tutaj mamy zupełnie inne podejście do tematu niż w następnych filmach z cyklu (chociaż u mnie kolejność była odwrotna), to pierwsza godzina filmu jest naprawdę pozytywna i zapowiadająca ocenę 8. Ale ostatnie pół godziny to już za dużo absurdu i nierozsądnych wydarzeń. Dlatego jak dla mnie to 6/10.
Wniosek z tego taki, że mnie bardziej ciekawi co się dzieje po wybuchu, a nie przed.
Ale i tak jesteś do przodu chyba i podsumowując czasu nie straciłeś? 🙂 W sensie podsumowując nuklearny tydzień.
Oczywiście, że nie straciłem czasu. Poza tym dzięki Tobie mam już w piwnicy zapas jedzenia na pół roku i co chwila odświeżam zapytanie do Googla – nuclear attack. No i gram w Fallouta, żeby być gotowym na wszystko -_-.
Ja jednak obstaję za teorią w myśl której najsensowniej jest zamieszkać jak najbliżej strefy zrzutu 🙂