Jedynym powodem, dla którego warto poświęcić dwa na krzyż akapity najnowszemu filmowi Luca Bessona jest to, że rzadko trafiają się filmy, które oceniam najniżej. Bardzo rzadko. O wiele częściej natkniecie się tutaj na 10/10 niż na 1/10. Nie mówiąc o innych ocenach. 1/10 to prawdziwa rzadkość, rarytas, krimdelakrim Q-Bloga. Ewenement, którego nie wypada pozostawić bez słowa komentarza.
Tytułowa Lucy to ludzki muł zmuszony przez diabolicznego koreańskiego gangstera (Oldboy we własnej skórze) do przetransportowania we własnym ciele kosztownej porcji narkotyku. Niestety dla Lucy – woreczek z narkotykiem się rozrywa. Niestety dla nas – Lucy od tego nie umiera. Co więcej. Stopniowo otwierają się dla niej możliwości mózgu nieosiągalne dla zwykłego zjadacza chleba, który jest w stanie wykorzystać maksymalnie 10% swojego mózgu. Z każdym kolejnym procentem umiejętności Lucy rosną w myśl zasady: jaka głupota ci nie przyjdzie do głowy, dorzuć ją do scenariusza zanim procent dojdzie do setki.
Lucy szybko mija więc umiejętności travoltovego fenomena, a po jeszcze szybszym minięciu copperfieldowych zdolności magicznych podąża w znanym tylko sobie kierunku.
Teraz powinien nastąpić ten standardowy w przypadku Bessona akapit pod tytułem: „Kiedy po serii znakomitych filmów wyreżyserował „Leona zawodowca” wydawało się, że…”, ale dajmy sobie z nim spokój. Besson to dzisiaj twórca zupełnie inny. Filmowiec, który znalazł swoją własną niszę, zakopał się w niej i wyjść nie potrafi. A zresztą po co ma to robić? Trzepane według jednego przepisu filmy zarabiają kasę, widzowie dalej chcą je oglądać, raz na kilka produkcji naprawdę trafi mu się fajne, rozrywkowe kino. Na pewno ma w tym zeszycie, w którym jako nastolatek zapisał „Piąty element” jeszcze paręnaście innych pomysłów na filmy i nie zawaha się ich użyć.
I doprawdy, nie mam nic przeciwko temu. Pogodziłem się z tym, że drugi „Leon” już mu się nie trafi i nie ma w tym nic złego. Lista reżyserów jednego filmu jest długa. Besson po kilku dobrych filmach przynajmniej nie zniknął i nie rozpłynął się w powietrzu, co jest sporą sztuką. Owszem, sporo jego filmów (mam na myśli też wyprodukowane, napisane, wymyślone) jest mocno przeciętna, ale przy takiej ilości to nieuniknione. A te pozostałe oglądam z przyjemnością tak jak ostatnio „Lockout„ czy „3 Days to Kill„. Bo nie mam nic przeciwko odmóżdżającej, efektownej rozpierdusze z dowcipem.
Jednak „Lucy” to prawdziwe kuriozum – nie jest ani efektowne, ani dowcipne. Na Boga, jest zupełnie poważne!
Nie lubię u Bessona tego kombinowania na siłę. Podejrzewam, że Lucy obejrzałbym z przyjemnością, gdyby tytułowa bohaterka po prostu zwyczajnie napieprzała się z koreańskimi oprychami. A niech tam, niechby i sobie nawet jakiś samochód pofrunął, czy sympatyczny plaskacz urwał komuś głowę. Ale nie. Filmowa Lucy została tu obdarzona umiejętnościami fantastycznymi, wobec czego coś, co miało być naparzanką jest wejściem Lucy do pomieszczenia, kiwnięciem palcem i posłaniem w ten sposób oprychów w powietrze. A oprychy cały film za nią biegają jak durnie, w czym w ogóle nie ma żadnych emocji, bo przecież dobrze wiadomo, że gdy przyjdzie do strzelaniny to Lucy splunie i w ten sposób rozpuści ich broń na czynniki pierwsze.
Nie ma tu więc ani żadnej akcji (jeden fajny przejazd samochodem przez miasto od biedy można uznać za fajny), ani żadnych emocji. Jest za to pseudonaukowy bełkot oparty na błędnym założeniu (ale już pal licho te 10% mózgu, naprawdę – nawet jeśli Besson traktuje swój film jak dokument z Discovery Channel, to ja go tak nie traktuję; może mój błąd i powinienem, hmm). Podawany przez fajnych przecież aktorów (Scarlett Johansson i Morgan Freeman – gdyby ktoś nie wiedział) ze śmiertelnie poważnymi minami jak gdyby w to wierzyli. Lucy nawet nie drgnie powieka, gdy wspomina smak mleka prosto z piersi mamusi, a Freeman z prawdziwą fascynacją patrzy jak dziewczyna zamienia się w pendrive (ha, spoiler! zepsułem Wam film teraz już nie musicie go oglądać!). Nie ma tu żadnego mrugnięcia okiem, pokiwania głową, że tak, jaja sobie z was robimy. Nic z tych rzeczy.
Zgroza. Z prawdziwą przyjemnością wystawiam więc oficjalne: 1/10.
(1786)
PS. I jeszcze te filmiki zwierzątek ze stocka i animowany małpolud, dopchajmy byle co, żeby choć 80 minut miał nasz film.
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Premiery kinowe weekendu 04-06.08.2017. Valerian i Miasto