Bardzo chciałbym napisać, że przedstawiam Wam kolejny ciekawy dokument i że rozpiszę się o nim, bo warto, ale skłamałbym. Dlatego ani się nie rozpiszę, ani nie znajdziecie tu żadnych wielkich pochwał pod adresem filmu z tytułu.
Nawet nie chodzi o to, że to zły film. Jego reżyser – Joe Berlinger – zna się na swojej robocie jak mało kto i knota, by nie wypuścił. Facet ma na swoim koncie głośną serię „Paradise Lost„ i to wyraźnie pokazuje, z kim mamy do czynienia i że nie powinniśmy się niczego obawiać siadając do seansu. Poza ewentualną nudą.
Berlinger wziął na tapetę swój ulubiony temat i wyszukał kolejną kryminalną sprawę bulwersującą amerykańską opinię publiczną. Tym razem wyreżyserował coś, co spokojnie można by nazwać dokumentalną wersją „The Departed„. Oto w Bostonie aresztowany zostaje szef mafii, który wymykał się wymiarowi sprawiedliwości przez ostatnie dziesiąt lat. Staje przed sądem, a krewni jego ofiar ochoczo ruszają, by złożyć zeznania. Nikt nie ma większych wątpliwości, a jego wina jest bezsprzeczna. Pojawia się jednak temat, który zmienia rutynowy proces. Nasz tytułowy Whitey na liście dokonań ma też współpracę z FBI. Tyle tylko, że reaguje na to niczym John Wayne Gacy, który zatrzymany za morderstwo ponad 30 chłopców najbardziej martwił się tym, że teraz świat dowie się, że jest homoseksualistą. Oto Whitey zaprzecza, że był informatorem Federalnego Biura Śledczego. Morderstwa, wymuszenia, et cerata mu nie przeszkadzają.
Brzmi ciekawie i teoretycznie powinno być ciekawie. Równolegle z procesem poznajemy drogę Whiteya na szczyt kryminalnej drabiny. Początki w bostońskich gangach, długi wyrok w kultowym Alcatraz, zdobywanie miana człowieka, któremu można zaufać, aż w końcu tworzenie własnej kryminalnej rodziny, która zatrzęsła bostońskim światem. Dowiadujemy się o mafijnych porachunkach i odkrywamy, jak cienka granica dzieli prawo od bezprawia. Jesteśmy świadkami przenikania się dwóch światów – mafii i FBI – i tego, jaki obydwa mają wpływ na siebie.
Kłopot jedynie w tym, że temat jest zbyt hermetyczny i rząd nieznanych nam nazwisk szybko zaczyna nudzić. Nie ma tu żadnej niepewności, która by nas zaciekawiła, jak to miało miejsce przy okazji dokumentów o Trójce z West Memphis. „Akcja” filmu, choć osadzona w podobnym okresie co świetny „Cocaine Cowboys Reloaded” – latach osiemdziesiątych – nawet w połowie nie jest tak porywająca jak ten dokument o świecie białego proszku. A wysiłki reżysera, żeby temat uatrakcyjnić na nic się zdają, czego ostateczny dowód znajdujemy w finałowych napisach filmu. 6/10.
(1778)
Podziel się tym artykułem: