×

Coś na ząb

Rzadko się zdarza sytuacja, w której zarówno oryginał jak i remake są równie fajne. A zarazem równie inne. Dzisiaj o takim przypadku. Na początku było:

Somos lo que hay

Pewnego dnia, zupełnie bez ostrzeżenia, ginie meksykański zegarmistrz. Osieroca żonę i trójkę dzieci (dwóch braci i siostra). Zrozpaczona rodzina  nie ma czasu na żałobę, bo już wkrótce muszą przystąpić do tajemniczego Rytuału. A większość trudu przygotowania owego Rytuału spada na najstarszego dziedzica.

Nie możemy przejść dalej bez ujawnienia jednego szczegółu, który z jednej strony jest spoilerem, ale z drugiej nie trzyma się go w tajemnicy w żadnym z napotkanych przeze mnie opisów fabuły. Zresztą utajnienie faktu, że nasza meksykańska rodzina jest kanibalami utrudniłaby jakiekolwiek pisanie o tym filmie. Niezależnie od tego, na pewno lepiej się go ogląda bez świadomości głównego wątku kanibalistycznego.

W przeciwieństwie do podobnych filmów tego gatunku nasi kanibale nie są tutaj krwiożerczymi bestiami w maskach uszytych z ludzkiej skóry. To, co stanowi główną siłę tego powolnie rozwijającego się filmu jest fakt, że filmowa rodzina na pierwszy rzut oka jest zupełnie normalna. A i zajmując się obowiązkami związanymi z kanibalistycznym rytuałem również trudno zauważyć, żeby następowała w nich przemiana w bestie. To coś, co prawdopodobnie ich rodzina robi już od lat i traktują to jak zupełnie normalną rzecz. Ten fakt zestawiony z naszym wyobrażeniem kanibala daje filmowi automatycznego kopa. Bo coś, co wydaje się być opowieścią o rodzinnej stracie, szybko przeistacza się w wizyty w kostnicach, homoseksualnych barach i wśród bezdomnej codzienności Meksyku. Przy czym bohaterowie filmu wybierają się do nich jak my do kiosku Ruchu – to coś zwyczajnego.

Również fakt, że akcja osadzona jest w Meksyku, gdzie wskaźnik zabójstw jest pewnie równy ilości nietrzeźwych kierowców w Polsce, sprawia, że o wiele łatwiej łyknąć nam całą historię. Jesteśmy gotowi uwierzyć, że policja ma wszystko w poważaniu i nikogo nie interesuje, gdzie znikają bezdomne dzieci spod mostu, czy prostytutki puszczające się za kanapkę. No polują na nich kanibale, przecież to Meksyk…

Z jednej strony mamy tu więc obyczajowy dramat, a z drugiej opowieść, która mrozi krew jeszcze bardziej z tego właśnie względu, że jej bohaterowie w gruncie rzeczy są całkiem normalni. I to, co robią, jest dla nich równie normalne, jak dla nas stanie w kolejce po szynkę dziadunia. 9/10

***

We Are What We Are

Z jednej strony nic dziwnego, że tak dobry materiał dość prędko (choć w sumie, jak na remaki innych niż amerykańskie filmów, trzy lata to jednak sporo) doczekał się amerykańskiego remake’u. Z drugiej zaś strony temat był chyba za mocny, żeby zrobić z niego mainstreamowe kino. I takie nie powstało, ale efekt i tak przypadł do gustu miłośnikom wszelakich festiwali tematycznych bądź tematycznych mniej.

Za remake wziął się Jim Mickle, koleś od wychwalanego (nieco na wyrost) Stake Land, który parę dni temu zachwycił widzów na festiwalu Sundance swoim „Cold in July” z Dexterem Morganem. Wziął się i wszystko postawił na głowie.

W małym amerykańskim miasteczku tajemniczo umiera pewna kobieta. Zostawia po sobie rodzinę – męża i trójkę dzieci (dwie siostry i mały chłopiec). Jej mąż rządzi całym domem twardą ręką i nie zamierza odpuścić tajemniczego Rytuału, który za kilka dni mają dopełnić. Wszystko dopięte jest na ostatni guzik: Potwór, który spożyty zostanie na uroczystym obiedzie już chłodzi się piwnicy…

W przeciwieństwie do oryginału tutaj długo nie trzeba czekać na ogarnięcie faktu, że bohaterowie filmu to rodzina kanibali. Jak i trudno nie zauważyć, że do końca normalni nie są – a przynajmniej ojciec-tyran, którego córki grają tak jak im zagra. Reżyser postanowił uderzyć w bardziej obrazoburcze tony i zamiast na kontrast pomiędzy tym jacy są, a tym co robią, postawił na religijną podbudowę swojej historii sięgającej początkiem Wojny Secesyjnej. Rodzina kanibali postępuje według biblijnego Słowa interpretowanego na swoją modłę, a krew Baranka jest tym, co pozwala im egzystować w czystości od grzechu i zepsucia świata.

WAWWA z pewnością jest bardziej „amerykański” i mniej brutalny, ale matnia, w której z każdą minutą głębiej toną bohaterowie filmu wciąga i nas aż do finału. 9/10.

(1669)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004