×

Malinowy Sly

Chciałem podejść ambitnie do tego wpisu i policzyć, ile w swojej karierze Złotych Malin zebrał Sylvester Stallone, ale było ich tak dużo, że odechciało mi się liczyć. Zresztą „tak dużo” to dobre określenie i nie trzeba szukać bardziej dokładnego.

I choć lista Złotych Malin oraz nominacji do nich dla Sly’a jest dłuuuga, to kończy się w zasadzie na 2004 roku. Aktor, który jest jednym z ulubieńców kapituły ZM (chyba tylko Adama Sandlera nie jest w stanie pobić) przez długie lata wśród nominowanych się nie pojawiał (co w sumie dziwne, bo dopiero w gniotach wtedy grywał) robiąc wyjątek tylko w 2011 roku, kiedy nagrodzono go nominacją za najgorszą reżyserię za Niezniszczalnych. Na szczęście dla Złotych Malin Sly po latach niebytu odżył i chyba nominujący się z tego bardzo cieszą, bo nagrodzili swojego ulubieńca nominacją dla najgorszego aktora aż za trzy filmy: Kula w łeb, „Plan ucieczki” oraz „Legendy ringu”.

Nie zamierzam się rozpisywać na temat samej nagrody, bo to tylko zabawa i nic poważnego. Każdego roku milion gorszych filmów i artystów nie dostaje nominacji, ale trudno się temu dziwić. Musi paść na jakieś głośne nazwiska, bo co to za sztuka nagrodzić mało znanego aktora, który zagrał w filmie za 200 dolarów. Ale i, choć może to tylko moja sympatia do niego, wśród tych najlepszych znalazłoby się pewnie parę osób bardziej godnych nominacji niż Stallone. Bo że dobrym aktorem nie jest to wiadomo, ale przynajmniej znów doczekaliśmy czasów, w których „film ze Stallone” znaczy tyle samo co „film, który warto zobaczyć”. Może nie tak bardzo jak w Złotej Erze Wideo, ale warto.

Szkoda tylko, że polscy kiniarze myślą inaczej, bo zarówno „Plan…” jak i „Legendy…” miały już datę swojej polskiej premiery kinowej, ale nie doczekały jej. Filmy wylądują u nas prosto na DVD i trochę szkoda, bo założę się, że nadal więcej można u nas zarobić na Sly’u niż na takim A Touch of Sin np., żeby wymienić pierwszy tytuł, który przyszedł mi do głowy.

Plan ucieczki [Escape Plan]

Mokry orgazm każdego fana Złotej Ery Wideo – Sly i Arnie razem na jednym ekranie. Przez lata taka współpraca nie dochodziła do skutku. Aktorzy w swoich filmach regularnie dorzucali podśmiechujki jeden z drugiego, wspólnie prowadzili knajpę i chyba nawet dość się lubili, ale na pojawienie się obydwóch w jednym filmie nie było co liczyć. Przełom przyszedł z epizodem w „Niezniszczalnych” i rozwinięciem go w dwójce. Ale mimo wszystko to chyba jednak „Plan ucieczki” należy uznać za ich pierwszy poważny wspólny występ. Szkoda, wielkie szkoda, że nie dane nam tego będzie zobaczyć w kinie.

Niezależnie od tego, że film jest tylko troszkę lepszy niż przeciętny. Oczekiwania po zwiastunie miałem większe, więc troszeczkę się zawiodłem, ale do kina na pewno bym poleciał! Nie chcieli na mnie zarobić, trudno, nie mój problem.

Oto Sly, który pół życia spędził w więzieniu. Na własne życzenie. Jako spec od efektownych ucieczek i badania jakości więziennych zabezpieczeń stał się cenionym ekspertem od eskapizmu (wiem). A przy okazji świetnie zarabiającym biznesmenem prowadzącym z kumplem firmę. I oto ta firma dostaje kolejne zlecenie – CIA zgłasza się z prośbą o pomoc i sprawdzenie zabezpieczeń nowego superhipertajnego więzienia. Na miejscu Sly przekonuje się, że nie będzie tak łatwo, bo ww. więzienie zostało zbudowane ściśle według jego wskazówek zawartych w książce, której jest autorem. Czyli wie, że wszystkie słabe wg niego strony zostały zlikwidowane już w fazie projektu.

Z ekranu na pewno powiewa dawnym klimatem hitów typu „No Escape” czy „Fortress”. Trudno określić co to sprawia, ale taki jest fakt. Lekko futurystyczna historia prowadzona jest w klasyczny sposób kina lat 80. (ogólnik, bo nie umiem tego określić lepiej :P), a całość bardzo fajnie podkreśla muzyka. Podczas seansu czujemy, że oto odbędziemy przygodę, w której nikt nie będzie od nas wymagał niczego innego niż tylko wygodne rozwalenie się w fotelu i oglądanie. Sly „we więźniu” szybko poznaje nowego kolegę, w którego rolę wciela się Arnie i razem próbują nawiać, a najpierw odkryć, czy to w ogóle możliwe.

Pomijam, że trzeba się pogodzić z tym, że EP raczej nie grzeszy logiką, a więźniów, o których wie się w 100%, że będą chcieli uciec raczej nie byłoby trudno powstrzymać przed ucieczką, ale i mimo tego w drugiej połowie filmu głównie zawodzi scenariusz. To, co rozwija się całkiem przyzwoicie, im bliżej końca zostaje potraktowane topornie i gdy spodziewalibyśmy się jakiegoś świetnego twista, dostajemy zwykłą rozpierduchę. Z con-movie zmienia się to w kino akcji i szkoda, ale i tak rozrywkowe to wszystko na tyle, że śmiało daję 7/10.

To notka o Sly’u, więc nie ma co zbaczać za długo na Arniego, ale trzeba przyznać, że wraca do formy. Bardzo pozytywnie mnie tu zaskoczył, głównie świeżym wyglądem. Pobawił się tym filmem, ale momentami aż za bardzo, bo onelinery o „polerowaniu hełmu” mu nie przystoją.

***

Legendy ringu [Grudge Match]

O ile współpraca Sly/Arnie jest godna dłuższego wstępu to kooperacja Sly/DeNiro nikogo nie powinna dziwić. DeNiro od dawna jest kumplem Sly’a, który wierzy w jego aktorstwo. Na tyle, że przekonał go do przytycia do roli u jego boku w „Copland” i rozpoczęcia nowej ścieżki kariery. Szkoda tylko, że tak naprawdę ją skończył Sly’owi prawie na dobre… Tym razem nie ma takiego strachu, bo „Grudge Match” nie miał żadnych ambicji, a przy tym wyszedł więcej niz przyzwoicie.

Można się oczywiście długo i namiętnie zastanawiać, dokąd zmierza kariera DeNiro, ale ja nie będę tego robił. Widać nie dostaje odpowiednich ról na skalę swojego talentu i postanowił się dobrze bawić na starość. Widzowie nie zawsze bawią się równie dobrze obserwując go w kolejnych komedyjkach, ale czasem nie ma powodów do narzekania. Tak jak i w tym przypadku.

Sly i DeN wcielają się w role bokserów na emeryturze. 30 lat wcześniej stoczyli dwie walki, które rozpaliły opinię publiczną, a potem bokserski ślad po nich zaginął. Teraz próbuje ich podejść młody i gniewny promotor, który proponuje walkę mającą raz a dobrze rozstrzygnąć to, który z nich jest lepszy. Łatwo nie będzie, bo panowie strasznie się nie znoszą.

Nie ma co nawet pisać oczywistej rzeczy, że dla obu aktorów nie jest to pierwsze spotkanie z boksem, a wyobrażenie sobie na ringu Wściekłego Byka i Włoskiego Ogiera budzi wypieki na twarzach fanów sportowego kina. Oczywiście te wypieki trzeba podzielić przez cztery, bo obaj panowie to dzisiaj staruszkowie, ale wciąż nieźle sobie radzą i po mordach okładają. Szkoda, że Sly nie miał takiej figury do „Johna Rambo”, bo nie musiałby przez cały film latać w tej rozciągniętej czarnej szmacie.

Sentyment do starych ról, dystans samych aktorów do siebie, świadomość nieubłaganego upływu czasu, ciekawy pomysł na film – to wszystko sprawia, że GM oglada się bardzo sympatycznie. Z lekką nostalgią, ale i z uśmiechem na twarzy, bo jest tu kilka naprawdę dobrych żartów i onelinerów. A także solidnych mrugnięć okiem jak wizyta w chłodni czy ponapisowa scena z zobaczcie se sami kim). Żaden z dwóch głównych aktorów nie zrobił tu z siebie idioty, a to najważniejsze. Do tego Kim Basinger wygląda obok nich naprawdę fajnie, a – i to dla mnie największe zaskoczenie – Jon Bernthal po raz pierwszy zagrał tak, że mnie nie wnerwiał. Także tego – dla mnie 8/10.

(1666)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004