Denis Villeneuve od dawna krążył po orbicie Hollywoodu i było w zasadzie tylko kwestią czasu aż do niego trafi. Nominacja do Oscara dla jego „Pogorzeliska” otworzyła mu szeroko bramy Los Angeles i postanowił skorzystać z tej szansy. A ja skorzystałem z szansy obejrzenia „Labiryntu” nieco wcześniej, a przy okazji zrobiłem sobie małą retrospektywkę jego filmów. Ale dzisiaj – choć miałem taki zamiar – nie zdążę już o reszcie filmów napisać. Może jutro.
Bezpośrednio po wyjściu z przedpremierowego seansu dałem na Q-Fejsie „Labiryntowi” 9/10, ale potem obejrzałem „Pogorzelisko” i zmuszony jestem nieco obniżyć tę ocenę. Zresztą i tak była ciut zawyżona i myślę, że 8/10 bardziej odzwierciedla moje uczucia po seansie. Jaka by to zresztą nie była cyferka i tak nie zmienia faktu, że owe moje uczucia były całkowicie pozytywne.
Podejrzewam, że podobnie mogę powiedzieć o reszcie osób, które były ze mną na seansie. Od połowy filmu nikt nie mruknął, nie ciamknął popkornem, głupio nie skomentował. Wszyscy w skupieniu czekali na finał, a gdy nadszedł nie ruszali się z foteli do czasu zapalenia się świateł. Może usnęli, nie wiem, ale podejrzewam, że w takim wypadku to ktoś by chociaż chrapnął.
Pewnego dnia znikają dwie dziewczynki. Podejrzenie porwania pada na kierowcę starego wozu kampingowego, który kręci się bez wyraźnego celu po okolicy. Mimo to dziewczynek nie udaje się odnaleźć. Równoczesne śledztwo w tajemniczej sprawie prowadzi policja oraz zrozpaczeni rodzice…
Fabuła „Labiryntu” nie jest jego największą zaletą. Co więcej wydaje mi się, że nie ma co na nią jakoś specjalnie zwracać uwagi, bo gdy przyjrzeć się bliżej znajdzie się w niej bez problemu trochę dziur i niepotrzebnych zabiegów (scena z psem). Lepiej już traktować ją bardziej powierzchownie bez zgłębiania się w szczegóły. Jako coś, co może przytrafić się każdemu z nas, tak po prostu, a nie jako arcydzieło storytellingu. Nie zrozumcie mnie źle – film do końca trzyma w napięciu, cały czas zastanawiamy się kto, dlaczego, po co, jak itd., ale gdy zastanawiamy się za bardzo to możemy sobie popsuć cały film.
Bo tutaj najważniejsza jest nie treść, ale forma. Zimna, chłodna, opowiedziana w beznamiętny sposób bez dawania widzowi jakichkolwiek wskazówek jak ma oceniać postępowanie bohaterów. Niczym to pozytywistyczne lustro na środku ulicy reżyser ma nam tę historię opowiedzieć, a nie wydawać jakiekolwiek wyroki. I Villeneuve robi to z dużym wyczuciem, które sprawia, że chłoniemy ten prawie dwuipółgodzinny film jednym tchem. I zostaje nam on w głowie po seansie.
Aktorsko i realizacyjnie bez zarzutu – bez dwóch zdań warto odwiedzić kino, szczególnie że pogoda coraz bardziej upodabnia się do tej labiryntowej i wyjście po seansie na słoneczną ulicę nie zepsuje nam niepotrzebnie wrażeń. Bo w kinie – zapewniam – będzie zimno i ponuro. A przynajmniej na tyle, na ile pozwala Hollywood – bo podejrzewam, że tu i ówdzie trzeba było pójść na kompromis. Na szczęście nie na tyle, na ile potrafią chadzać na kompromis inni wessani przez Hollywood twórcy. Tylko trochę.
(1588)
Odpowiedź
Pingback: Nowy początek. Recenzja filmu Arrival Denisa Villeneuve'a