×

My Way

Powoli wykruszają się filmy, na które czekałem. Dobrze przynajmniej, że w zasadzie żaden z nich nie daje ciała, choć nie da się ukryć, że czołowych miejsc na mojej liście ulubionych filmów też nie szturmują. Ale jak się czeka na jakiś film od roku, to raczej trudno, żeby okazał się on zaskoczeniem. Bo przez ten rok łowi się informacje na jego temat, podgląda zwiastuny i wie o wiele więcej niż trzeba. Przez to traci się ten czar filmu, który ogląda się przypadkiem i nagle okazuje się, że trudno oderwać wzrok od ekranu. A tylko takie filmy mogą być na liście ulubionych najwyżej.

Na „My Way” czekałem właśnie gdzieś tak od roku. Oczekiwanie to było z grubsza dłuższe niż oczekiwanie na jakikolwiek amerykański film, bo to produkcja z Korei Południowej, a te trudno dorwać w kinie zaraz po światowej premierze. Dlaczego tak się dzieje to temat na inną notkę. Jałową zresztą, bo cokolwiek by się nie powiedziało to i tak dystrybutorzy wiedzą swoje i co najwyżej łaskawie rzucą nam ochłapy na DVD albo w telewizji w środku nocy.

Tak czy siak, jeśli film z tysiącami statystów, rozmachem inscenizacyjnym, jakiego nie powstydziliby się w Hollywood i niezapomnianymi scenami, które byłyby jeszcze bardziej niezapomniane na dużym ekranie nie nadaje się do polskich kin, to trzeba to z pokora przyjąć, bo kijem Wisły nie odwrócimy.

Wystarczającym powodem do oczekiwania na „My Way” było nazwisko jego reżysera Je-kyu Kanga. To facet, który na swojej liście dokonań nie ma wielu tytułów i który najlepiej udowadnia, że nie liczy się ilość, ale jakość (choć 14.000 zatrudnionych statystów trochę temu przeczy). Kang na dobre zapisał się w historii koreańskiej kinematografii, raz na zawsze zmieniając bieg historii miejscowego przemysłu filmowego. Jego „Swiri sprawiło, że ludzie walili do kina drzwiami, oknami i kominami, a podupadła kinematografia dostała kopa, by dać widzom to, czego najwyraźniej oczekiwali – rozrywki. I wystarczyło niecałe 15 lat, by kino z Południowej Korei urosło w siłę dając nam każdego roku powody, by kochać je jeszcze bardziej na przekór dystrybutorom. Nie będę po raz enty rozpływał się w zachwytach dotyczących ich filmów, bo sporo ich tu już było i wystarczy. My zatrzymajmy się przy „My Way”, na którego mój apetyt był o tyle większy, że poprzednim filmem Kanga – nakręconym siedem lat wcześniej – było wybitne Braterstwo broni. Kolejny film wojenny w reżyserii Kanga? Oj nie odmówię.

„My Way” oparty jest na prawdziwej historii, która jednak w znaczący sposób została podrasowana. Pomysł na film powstał w trakcie telewizyjnego seansu filmu dokumentalnego o żołnierzu koreańskim, który w trakcie II wojny światowej walczył w trzech armiach – japońskiej, sowieckiej i niemieckiej. To ta prawdziwa historia, o której mowa na początku. Cała reszta to fikcja sprawiająca, że ta pogmatwana historia staje się jeszcze bardziej zagmatwana, a reżyser daje sobie możliwość ogarnięcia dużo większej ilości wątków niż w przypadku standardowego filmu wojennego. Nic dziwnego, w końcu to film o trzech w zasadzie wojnach.

Korea pod japońską okupacją. Koreański maratończyk marzy o tym, by wziąć udział w olimpiadzie w Tokio. Jego największym przeciwnikiem jest dumny Japończyk, z którym wiąże go dramatyczna, a jakże, przeszłość. Marzenia obu przerywa nabór do japońskiego wojska walczącego z Chińczykami. A potem jest jeszcze gorzej, bo trafiają do sowieckiego gułagu. (Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to postarajcie się nie czytać opisów fabuły na IMDb czy na Filmwebie, bo zdradzają prawie wszystko; z drugiej strony zupełnie to zabawy nie zepsuje, bo nie o manipulację historią tu chodzi).

Nie ma co ukrywać, „Braterstwo broni” jest filmem lepszym i jeśli spodziewaliście się, że będzie inaczej to tak nie jest. „Braterstwo…” było historią prostszą i mniej srok za ogon łapiącą. Historia dwóch braci poruszała bardziej i w połączeniu z wojną domową bratnich armii składała się w bardziej dramatyczny film o rodzinie, patriotyzmie i ciężkich ludzkich losach w czasie wojny. Po prostu – miała lepszy scenariusz. „My Way” to bardziej cukierek dla oczu i z tego względu nie chwyta za serce tak bardzo. Chwyta za to za oczy i naprawdę jest na co popatrzeć. Samobójczy atak na radzieckie czołgi miażdży, a gułagowa zima to chyba najładniejsza zima, jaką w jakimkolwiek filmie widziałem. A na deser działa okretów bojowych ostrzeliwują wybrzeże Normandii. Jak mówiłem – to trzy filmy o wojnie w cenie jednego. I, co równie ważne w takim filmie – nie ma tu tak charakterystycznych dla azjatyckich filmów kiepskich aktorów nieazjatyckich. To podstawa w produkcji wielojęzycznej, którą mógłby położyć choćby śmieszny rosyjski akcent. Wszystko gra i buczy i choć można by się np. czepiać długowłosego niemieckiego oficera, to naprawdę nie mam zastrzeżeń do tych anonimowych dla mnie aktorów grających nieazjatów. Zagrali oskarowo w porównaniu do tego, co można zobaczyć w innych azjatyckich filmach. Choć i tak najlepszy z całej stawki aktorskiej pełnej azjatyckich gwiazd był pewien grubasek, którego imienia nawet nie wiem jak szukać w obsadzie. No ale to też zasługa roli, jaką zagrał…. A poszukałem, wychodzi na to, że to Kim In-kwon, który zresztą za swoją rolę dostał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego w 2011 roku. Zasłużył.

Ocena prawie maksymalna, bo 9/10. Głównie dlatego, że już po pierwszej scenie domyśliłem się, jak się film skończy. Nie było to zresztą wybitnie trudne.

(1404)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004