Rzadko się zdarza w przypadku polskiego filmu, żeby jego zwiastun zachęcał do pójścia do kina. W tym przypadku zwiastun był zachęcający (przynajmniej dla mnie), więc do kina się wybrałem. Przeczucie mówiło mi, że jest szansa na to, żeby tej wizyty nie żałować. I rzeczywiście.
Kończy się rok 1981. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że wkrótce dojdzie do konfrontacji opozycji z komunistami. Kilku działaczy Solidarności postanawia wypłacić z banku związkowe pieniądze w sumie niebagatelnej zanim ich konto zostanie zablokowane. SB nie zamierza puścić im tego płazem, a pieniądze za wszelką cenę odzyskać.
Jeśli trochę dowiadywaliście się o filmie to pewnie przeczytaliście, że to taki polski heist-movie z brawurową akcją. Cóż, z jednej strony tak w istocie jest, ale ze strony drugiej to lepiej to brzmi niż wygląda na ekranie. W rzeczywistości praktycznie żadnego planu brawurowej akcji nie ma, a sam skok na bank też trudno nazwać skokiem (no ale to niczyja wina, że takie czasy były, że nie dało się po prostu swoich pieniędzy z banku wypłacić). Całość udaje się naszym bohaterom przypadkiem, a reżyser nie do końca umiał ten przypadek pokazać. Często w filmach mamy do czynienia z formułką, że choć fabuła została oparta na prawdziwych wydarzeniach to niektóre rzeczy zostały podkręcone, by być atrakcyjniejszymi. I tutaj aż się prosiło o taki zabieg. A tak to musimy uwierzyć, że to wyszło, choć „sprawcy” nijak sobie nie pomogli, by nie dać się złapać. Np. po co maskarada ze wsiadaniem do autobusu, by za chwilę z niego wysiąść? Jasne, wiedzieli, że są śledzeni przez SB i chcieli się pozbyć ogona, ale niby w jaki sposób to miało im w tym pomóc? Gdyby agenci, których się chcieli pozbyć jechali za nimi, to „brawurowa akcja” skończyłaby się zanim na dobre się zaczęła.
Dlatego, jeśli spodziewacie się w istocie heist-movie to zmieńcie nastawienie. Bo to tylko fragment całości, wcale nie decydujący o atrakcyjności filmu.
To co w nim fajne to atmosfera, jaką udało się pokazać reżyserowi. Daleka od bicia w patetyczne dzwony i dęcia w martyrologiczne trąby. Bohaterowie filmu to sympatyczne chłopaki, które grają z władzą w kotka i myszkę. Po prostu – Dobrzy kontra Źli, a wszystko ubrane w lekką formę, dzięki której ogląda się to z przyjemnością mimo nagminnie plastikowych okien w budynkach (no chyba, że mi się zdawało, bo chciałem błysnąć spostrzeżeniem 🙂 ) psujących wrażenie „epoki”. Wszystkiemu zaś przygrywa Maanam i Perfect, a w kątach kadrów pałętają się rzeczy, które wielu z nas pamięta z dzieciństwa. Przy czym nie jest to tak beznadziejnie wrzucone jak np. w „Ile waży koń trojański?„, gdzie za lata 80. robił jeden maluch.
Przeczytałem gdzieś, że pierwotnie miał to być serial i to widać podczas seansu. Szkoda, bo film mógłby być jeszcze ciekawszy. A tak jest w nim zbyt wiele wątków, które nie doczekały się właściwego wprowadzenia czy też rozwinięcia. Chyba lepiej było się skupić na sednie, a nie odbiegać od niego do zupełnie niepotrzebnych wątków takich jak ten z Bosakiem i Komarnicką? Cóż on wniósł do filmu poza gołą dupą Bosaka? Fabuła bez niego by na czymś ucierpiała? Jasne, pokazywał kolejne zagrożenia, z jakimi musieli walczyć opozycjoniści, ale to miał być mimo wszystko film o 80 milionach złotych, a nie o wszystkim możliwym źle, jakie wyrządzała komuna. Czasem mniej znaczy lepiej.
Jest też w fabule parę dziur, które widz sam sobie musi dośpiewać. To również wynika z konieczności przycięcia scenariusza planowanego serialu do filmu. Wygląda na to, że to co w pełnym scenariuszu grało, po wycięciu kilku scen zaczęło zgrzytać. Plan podjęcia kasy zrodził się właściwie znikąd. W jednej chwili Czeczot jest sceptyczny do jakichkolwiek akcji, a za chwilę jest Człowiekiem z Planem. Albo postać grana przez Bobka. Dopiero czytając w domu po seansie dowiedziałem się, że to Frasyniuk. Przysięgam, że zdziwiłem się widząc w napisach końcowych notkę o Frasyniuku, ale to wszystko przez to, że nikt jasno w filmie nie powiedział, że to Frasyniuk. Przypuszczam, że scena jego przedstawienia komuś tam poleciała na stole montażowym. Albo kwestia przetrzymywania kasy przez arcybiskupa. W jednej chwili kapitan Sobczak się śmieje, że gadka o gruszkach to nie jest żaden szyfr, a parę minut później jest pewien, że to arcybiskup trzyma kasę, choć nie było żadnej sceny, w której by się o tym upewnił.
Ale i tak nie zepsuło mi to seansu, choć jak mówię – mogło być lepiej. Zmniejszyć ilość postaci, okroić wątki kosztem uwypuklenia tych najważniejszych, podrasować „skok” i kto wie, kto wie. Może ocena byłaby maksymalna, bo do realizacji czy aktorstwa zastrzeżeń żadnych nie mam. A tak to w kategorii filmu polskiego 8/10, a w kategorii filmu 7/10 😉
A osobny akapit dla dwóch pochwał. Jednej wielkiej dla Piotra Głowackiego, który zagrał tu świetnego czarnego charaktera (nominacja do NFQ pewna) i jednej mniejszej dla… nie wiem dla kogo, ale dla tego kogoś, kto podtrzymuje dobre imię polskiej szkoły oszukiwawczo-cyckowej. Przyznaję, że polskie kino jest mistrzem świata w tej konkurencji. Najpierw poprzeczkę wysoko postawiło „Ciacho” (wielu do dzisiaj wierzy, że Żmuda-Trzebiatowska pokazała się tam nago), a teraz dorównało jej „80 milionów”. Konia z rzędem dla tego, kto rozstrzygnie kwestię nagiej Emilii Komarnickiej. To ona czy jej dublerka? Nie ma w jednym kadrze jej twarzy i biustu (fotki się nie liczą, tu najprościej o fotomontaż), więc wg mnie (i na zdrowy rozsądek) to dublerka. Ale nie żebym na sto procent tego był pewien…
(1287)
Podziel się tym artykułem: