×

Arthur

Arthur Bach (Russell Brand) wiedzie wesoły żywot alkoholika milionera. Wszyscy przymykają oko na jego wygłupy do czasu aż większe dobro wymaga tego, by poślubił córkę innego milionera, która ma wyprowadzić go na ludzi, a przy okazji pomnożyć majątek swój i jego. Niestety Arthur nie ma najmniejszej ochoty na ten ślub, a na dodatek zakochał się w skromnej dziewczynie, którą przypadkiem spotkał na stacji PKP. Groźba utraty milionów dolarów sprawia, że mimo niechęci Arthur zgadza się na ślub.

Remake przebojowej komedii z Dudleyem Moore’em nie jest filmem złym. Jest jednak filmem zupełnie niepotrzebnym. 5/10

I w zasadzie tutaj bym skończył, bo śpiący jestem i nie mogę zebrać myśli, ale postaram się wysilić i skrobnąć dwa zdania więcej, z czego przynajmniej jedno będzie dotyczyło filmu, a drugie będzie typowym marudzeniem 😉

Trudno jest mi porównywać oryginał do remake’u, bo oryginał widziałem dawno, dawno temu (podobał mi się), ale z tego co pamiętam większych podobieństw poza głównym bohaterem między oboma filmami nie ma. Producent ograniczył się więc pewnie do zakupu praw do starego filmu i powiedział scenarzyście, żeby nawet nie oglądał starocia. „Masz, stary, fajnego bohatera, rób z nim co chcesz”. I scenarzysta zrobił, co chciał. I w sumie nawet nie ma co narzekać, bo sens oglądania oryginalnego filmu jest dalej zachowany. To po prostu zupełnie inny film. No chyba, że zawodzi mnie pamięć 😉

Nowego „Arthura” ogląda się przyjemnie i nie nudziłem się na nim prawie wcale, ale to za mało, żeby zrobić na mnie wrażenie. Dobrze, że nie postanowiono iść w szarganie świętości (no przesadzam, oryginał nigdy nie miał kultowych statusów czy coś w tym stylu), bo przecież główny bohater pijak to woda na młyn autorów wulgarnych żartów, a i po Brandzie raczej można spodziewać się wszystkiego. Jako nowy Arthur był w porządku, ale też nic ponadto. Dodatkowo chyba za dużo razy obejrzał przygody Jacka Sparrowa, bo parę razy podczas seansu miałem wrażenie, że oglądam pirata właśnie w innym wykonaniu. Prawda jest taka, że przed Brandem jeszcze sporo pracy, żeby zasłużyć w moich oczach na miano komika. Póki co jest najwyżej wesołym gościem, którego nazwisko nie sprawia, że film z jego udziałem ląduje na liście filmów, które mam ochotę obejrzeć. No i z tego punktu widzenia decyzja o robieniu remake’u sprawiła, że choć dałem się złapać na haczyk i obejrzałem szybciej, niż obejrzałbym jakikolwiek inny film z Brandem.

Było tu parę wesołych momentów, a także jeden smutny (moim zdaniem zupełnie z dupy, ale to tylko moje zdanie), ale zabrakło czegoś co spoiłoby te momenty w fajną komedię. Czegoś, co sprawia, że ile razy bym nie obejrzał np. „Milionów Brewstera„, to i tak za każdym razem denerwuję się, czy Drake zdąży z podpisem na czas. Tutaj opowiedziana historyjka była zupełnie cieniutka i tak naprawdę mogła się skończyć w ten sam sposób już po pół godzinie filmu. Problem, który bohaterowie musieli rozwiązać był bardzo naciągany i wysilony, pozostało tylko czekać do końca na oczywiste zakończenie i trochę się po drodze pośmiać.

Dodatkowo też nie kumam trochę prawdziwej miłości tytułowego bohatera. Co sprawiło, że milioner akurat w niej się zakochał (poza: bo scenarzysta tak chciał). Tę A.D. 2011 dzieliły od Lizy Minnelli lata świetlne. Miałem wrażenie, że kto inny miał ją zagrać, ale na 30 minut przed rozpoczęciem zdjęć się rozmyślił i trzeba było szukać kogoś, kto akurat przechodził obok planu. Inna sprawa, że scenarzysta napisał tę postać jako bezpłciową dziewuszkę, z której nawet Meryl Streep nic wielkiego by nie wyciągnęła.
(1184)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004