Parę miesięcy temu dokładnie w dniu moich urodzin wystartował w Chinach film, który w pierwszym tygodniu pobił na miejscowym rynku rekord „Avatara”, a z czasem stał się najbardziej dochodowym filmem w historii ichniejszej kinematografii. Był też pierwszym chińskim filmem wyświetlanym w IMAX-ie, czego w przeciwieństwie do rekordów kasowych nie rozumiem, bo nie wiem, co tam niby było do oglądania, żeby koniecznie trzeba było dowalić wielki ekran. No i, kończąc temat ciekawostek, warto dodać, że film był też bohaterem (a może dopiero będzie, bo zdaje się wyrok w sprawie jeszcze nie zapadł) skandaliku, który może zakończyć się (bo chyba się nie zakończył, jak już pisałem w poprzednim nawiasie i teraz nie wiem po co to powtarzam) nielichym precedensem. Otóż jedna z milionów widzek (dziwne słowo, które podkreśla Lisek) pozwała do sądu kino, w którym oglądała ów film za marnowanie jej czasu reklamami. Wnerwiła się, bo wyszło tego ze dwadzieścia minut przed filmem (standard, nie wiem co się rzuca) i poleciała po filmie do sadu. Czy film jej się podobał? Nie wiadomo.
Jak się już domyślacie, bo przecie tytuł recki nie jest przypadkowy bądź losowy, mowa o chińskim filmie „Aftershock” opowiadającym o smutnym wydarzeniu z chińskiej historii, czyli o trzęsieniu ziemi w mieście Tangshan, które według oficjalnych danych pochłonęło prawie ćwierć miliona istnień ludzkich, a specjaliści mówią, że możliwa liczba ofiar była trzykrotnie większa. Trzęsienie ziemi jest jednak w „Aftershock” dopiero początkiem historii, w której pod gruzami zawalonego budynku ląduje dwójka małych dzieci. Ich matka, która w trzęsieniu ziemi straciła męża staje przed zofiowym wyborem – uratować można tylko jedno z jej dzieci, musi wybrać które. Wybór pada na syna. Matka jednak nie wie, że i córka przeżyła to trzęsienie. Gdy wydobywają ją spod gruzów matka jest już spory kawał drogi dalej i nie wie, że zostawiła swoje dziecko z brzęczącymi mu w uszach słowami skazującymi ją na śmierć.
„Aftershock” to prawdziwa azjatycka bomba emocjonalna. Tak po prawdzie powinien być specjalny gatunek zwący się właśnie tak, bo nigdzie poza Azją tak wzruszających filmów nie kręcą. Nie wiem z czego to wynika, ale to po prostu fakt. Opowiadające o prostych uczuciach chińskie filmy w prosty, ale nie nachalny (kiedy już się troszkę przyzwyczai do ichnich produkcji, bo jednak mentalność skośnego człowieka ciut inna jest od naszej – powiedział profesor Quentin, który wiedzę o tym czerpie z filmów) wyciskają z widzów łzy i kiedy widz myśli, że już nic bardziej wzruszającego go do końca filmu nie spotka, to wtedy dokręcają śrubę i potem jeszcze parę raz. Taki też jest „Aftershock”, który na szczęście (bo to mogłoby być zabójcze) nie osiąga poziomów wzruszenia serwowanych przez chyba największy tearjerker w historii kina, koreański „A Moment to Remember”. Miejcie to na uwadze przed seansem.
Ci, którzy po przeczytaniu tej recki polecą kuknąć na zwiastun niech pamiętają, że choć zobaczą w tym zwiastunie efektowne sceny rozwalających się budynków, to film tej rozpierduchy oferuje bardzo niewiele. Prawie nic więcej ponad to, co w zwiastunie. „Aftershock” nie jest bowiem filmem katastroficznym, a takim dziełem, które skupia się na tym, co po katastrofie. Czyli na tytułowych wstrząsach wtórnych w postaci samotności, tęsknoty, smutku, prostych radości i szukania miejsca w świecie, który dosłownie się rozpadł.
A że na filmie tym nudzić się nie sposób (no chyba, że się serca nie ma, to pewnie można), że zrealizowany został z kontrolowanym rozmachem i najwyższą starannością o każdy szczegół filmowej ekspresji (odejmując kulejących od zawsze w azjatyckich filmów zagranicznych aktorów – nie wiem, skąd oni ich do grania biorą, ale przeważnie, gdy w azjatyckim filmie pojawia się jakiś Amerykanin, to gra go jakieś drewno), no i że reprezentuje moją ulubioną filmową formę, czyli wieloletnie podglądanie bohaterów (w tym przypadku dziesięcioletnie skoki), co się z nimi dzieje i gdzie rzucił ich los, to na jego koncie ląduje w pełni zasłużone 10(10).
(1022)
Podziel się tym artykułem: