Utalentowany polski fałszerz (Piotr Adamczyk) wpada z kretesem podczas drukowania studolarówek dla jakichś bliżej nieokreślonych ruskich. Jego aresztowaniem interesują się aż amerykańskie służby specjalne, które wybierają się specjalnie do Polski, żeby zapytać się, jakim cudem zrobił takie świetne fałszywki („repliki” poprawiłby mnie teraz główny bohater filmu). Nasz fałszerz nic nie mówi i idzie kiblować. Jakiś czas potem w Afganistanie porwany zostaje polski poseł. Talibowie życzą sobie za jego głowę sześć milionów baksów. Wysoko postawieni urzędnicy państwowi postanawiają zarobić na emeryturę i zapłacić Afgańczykom fałszywkami, a sami wziąć pieniądze wyduszone z budżetowej rezerwy. Do przeprowadzenia tego śmiałego planu potrzebują już tylko jednego elementu – naszego zdolnego fałszerza, który po obietnicy spełnienia jego skromnych żądań przystępuje do druku.
Zacznijmy od pozytywnych rzeczy na wypadek, gdyby ktoś się znudził w trakcie czytania nie doleciał do końca. „Trick” jest niezłym filmem, który śmiało można obejrzeć i nie krzywić się z bólu jak to na polskim filmie. Dobra obsada (z małymi wyjątkami robiącymi za drewno) dostała nieźle napisany rozrywkowy film do zagrania i zrobiła co do nich należy. Oczywiście czepiać jest się czego, ale to doprawdy niewielkie szczegóły w porównaniu do tego, co potrafi czasem dowalić polska kinematografia. Poczytałem sobie trochę wątek „Trick” na Filmwebie i włażąc do wątków z „buachachacha, ale wtopy” nie znalazłem nic poważnego. Oczywiście większość postów to było nic więcej niż „to bzdura, żal wymieniać”, a jak ktoś wymieniał to przeważnie były to jakieś drobne niedoróbki albo trafianie kulą w płot. Czasem trafiło się coś poważniejszego, ale – ludzie – to film rozrywkowy jest. I oczywiście lepiej oglądać podobne zagraniczne produkcje, bo są lepsze, ale jak ktoś jest wyjątkowym patriotą, to śmiało może sięgać po „Trick”. Wystarczy odrobina dobrej woli, żeby nosem nie kręcić. A przyznam, że znów siadałem do seansu z nastawieniem maksymalnego zgnojenia każdej bzdury. O dziwo, poziom bzdur był lekkostrawny. Przy okazji okazało się, że powinniśmy być potęgą w kinie więziennym, bo zwykle gdy kamery polskiego filmu trafiają do więzienia, to umiejętnie portretują życie skazańców. No może nie umiejętnie, bo ktoś się śmiał, że skazanym nie wolno mieć w celi czajnika elektrycznego z kablem, żeby się nie rozhuśtali, ale sednem polskich filmów zahaczających o więzienie są ich lokatorzy. Tak samo i tutaj, drugi plan należy do więźniów, którzy zapewniają coparominutowy dopływ śmiesznych hasełek i grypsów. Choć, oczywiście, znów trza oko mrużyć na żelazną zasadę każdego dramatu – że jeśli w pierwszym akcie pojawi się iluzjonista… I tu dochodzimy do tego akapitu, w którym będę narzekał. Ale wcześniej ocena: 6(10). Byłaby wyższa, aczkolwiek szóstki „Trick” nie powinien się wstydzić, bo gdy pierwszy raz usłyszałem, że nasi będą robili con-movie to padłem ze śmiechu.
Con-movie. W necie wypisują, że kiedyś tam Polska była potentatem w kręceniu takich filmów, ale potem na długie lata przestała. Aha, dwa „Vabanki”, „Wielki Szu”, może jeszcze „Trójkąt Bermudzki”, potentat jak się patrzy. No i „Trick” pojawił się po tych latach, aby dla Polski odzyskać to, w czym rządziliśmy. Próba, jak już pisałem wyżej, była względnie udana, ale jeden szczegół od początku do końca filmu nie pozwalał w pełni oddać się intrydze. Otóż podstawą dobrego con-movie jest pewnego rodzaju subtelność. Aby widz na końcu filmu mógł krzyknąć „ojapierdolę!” potrzebne jest takie właśnie subtelne prowadzenie fabuły i ukrywanie tego, co tak naprawdę jest jej sednem. Bo con-movie ma na celu nie tylko nabrać tego niedobrego człowieka, który myśli, że za chwilę zarobi nie wiadomo ile, ale i widza, który śledzi poczynania filmowych bohaterów. No i można o „Trick” napisać sporo dobrych rzeczy, ale niestety tej subtelności nie można tu znaleźć za grosz. W żadnym momencie.
I to jest główny ból filmu Jana Hryniaka. Śledząc poczynania głównych bohaterów od początku do końca wiemy, że coś kombinują. Co gorsza, nie tylko wiemy, że coś kombinują, ale i wiemy, co kombinują. A to zabije każdy con-movie, niestety. Może mieć sprytny scenariusz i trochę zwrotów akcji itd., ale jeśli przez cały film jesteśmy o krok przed scenariuszem, to jest źle, bo właśnie w con-movie powinno być na odwrót. Subtelność? Subtelność w wykonaniu „Trick” kończy się na akcjach typu: o, nie patrzy, teraz popsikaj do maszyny zanim wróci!” itd. W con-movie nie tylko nie powinniśmy widzieć takich rzeczy, ale i – gdy już się na końcu dowiemy, że wydarzyło się tak a nie inaczej – nie kręcić nosem, że ktoś nas za bardzo oszukał. Powinniśmy być oszukani, ale nie w sposób toporny. I to jest ten ból dobrego con-movie – uzyskanie takiego efektu jest niezwykle trudne i potrzeba nad scenariuszem naprawdę przysiąść i go dopieścić. A pójście w drugą stronę i podawanie wszystkie na talerzu skutkuje „Trickiem” ze scenami, w których wszyscy oprócz bohatera filmu kumają natychmiast, że oto właśnie zostały pobrane jego odciski palców. Gdyby to był dobry con-movie, to po seansie szybko przewinęłoby się do tej sceny i jęknęło: „o jaaa! rzeczywiście złapał pistolet za lufę i odcisków nie zatarł”. Tu nie trzeba.
I tak po prawdzie jedyną niespodziewaną rzeczą w całym filmie jest to, że ROT13 cbfgnć Xnebyval Tehfmxv emrpmljvśpvr olłn vqvbgxą. Olłrz crjvra, żr hqnwr.
(1023)
Podziel się tym artykułem: