×

Księga ocalenia [The Book of Eli]

Problem z filmami apokaliptycznymi jest taki, że im więcej pojawia się w nich osób, tym filmy robią się gorsze. Jest fajny klimat, jest jakiś tam bohater, który próbuje przeżyć, jest poniszczony świat i niebezpieczna pustka, a potem pojawiają się jakieś dzikie hordy i nagle wyludniony świat tętni życiem i nie ma już takiego klimatu. Zdaję sobie sprawę, że trudno przez cały film jedną postacią widza zainteresować („Jestem legendą” bardzo dobrym tego przykładem, że i w drugą stronę jest ciężko), ale nic nie poradzę – tak mam już chyba od czasu, gdy obejrzałem „bastion”, czyli od dawna. Póki pokazywali losy kilku bohaterów na krzyż było fajnie. A potem się okazało, że jest tych survivorów cała masa i już nie było tak fajnie. W „Księdze ocalenia” na szczęście nie było to tak wyraźne, ale nie da się ukryć, że większy fun miałem zanim główny bohater dotarł do miasta niż potem.

Problem z filmami braci Hughes jest taki, że nakręcili jeden ocierający się o genialność, który to film twardo i pewnie ulokował się w czołówce moich ulubionych filmów (mowa o „Dead Presidents”) i teraz co by nie nakręcili, to ja mam nadzieję, że znowu będzie tak fajnie. A niestety, próby „Dead Presidents” jak na razie nie wytrzymał żaden z kolejnych filmów braci. Jedne są lepsze inne gorsze, ale żaden nie jest tak dobry jak ten wzorzec z Sevres. „The Book of Eli” należy do tych lepszych, ale to nie to.

Oto jest nasz główny bohater Eli, który ma ze sobą książkę. Wędruje on sobie po zniszczonym zdaje się, że wojną nuklearną świecie idąc przed siebie i próbując dojść na któreś tam wybrzeże (idzie chyba na około, bo Forrest Gump jakoś tak w trzy lata ze dwa razy przebiegł Amerykę, a Eli wędruje już – o ile mnie pamięć nie byli, bo trochę czasu minęło odkąd oglądałem film – od lat trzydziestu; i wciąż na wybrzeże nie dotarł). Po drodze dociera do Miasta, którym trzęsie dawno niewidziany (a przynajmniej ja go dawno nie wiedziałem) w roli łotra, a niegdyś łotr etatowy, Gary Oldman. I okazuje się, że Oldman bardzo, ale to bardzo chce wejść w posiadanie książki Eliego. Jest tylko jeden problem – Eli na zaczepki reaguje raczej gwałtownie.

„Księga ocalenia” jest filmem lepszym niż opinie o nim (a przynajmniej te trzy na krzyż, na które ja się natknąłem). Denzel ostatnio nie miał szczęścia do swoich filmowych wyborów, ale tego żałować nie powinien. Faktem jest, że po ciszy i spokoju w apokaliptycznym klimacie nagle jak grzyby po deszczu wyrosło kilka takich produkcji („Jestem legendą„, „Droga„, czy nawet serial „Jericho”) i ciężko mówić, że temat trafił mu się oryginalny, ale skoro film mnie nie zanudził, to znaczy, że nie ma co płakać. „Księga ocalenia” to film porządny choć bez tego przysłowiowego pierdolnięcia (nie wiem co to za przysłowie 😉 ). Porównania z „Drogą” nijak nie wytrzymuje, bo losy bohatera były mi zupełnie obojętne, a i wcale tak strasznie przerąbane nie miał jak wskazywałby samiutki początek filmu, gdzie do upolowania kota pewnie się ze trzy dni musiał przygotowywać. Niby wszystko w gruzach, and no hope is left, ale do beznadziei walącej po ryju z „Drogi” brakuje dużo. Zostaje taki „Mad Max 2” XXI wieku, ale i tego porównania film Hughesów nie wytrzymuje. Choć akcji w nim sporo (w tym niestety bezsensownej momentami) i odcięte kończyny fruwają, a badgaje są jedynymi survivorami, których stać na benzynę – to jednak co „Mad Max 2” to „Mad Max 2”. „Księga ocalenia” to taka trochę wersja dla grzecznych dzieci.

Ale zrealizowana sprawnie i z rozmachem, jak większość dzisiejszych blockbusterów (gdzie im tam jednak to dawnych blockbusterów). Ma trochę naciągany pomysł na fabułę, ale wyróżnia się tym, że nie zanudza na śmierć i nie powoduje zażenowania. No chyba że dość bzdurną końcówką. 4(6)
(988)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004