×

Kołysanka

Każdy ma takie wampiry, na jakie zasłużył. Nie wiem czy to wynika z jakichś kompleksów czy co, ale nowy gatunek wampira, jaki właśnie pojawił się pośród innych wampirzych gatunków (nie chce mi się sprawdzać czy rzeczywiście taki nowy, ale jakoś nie przychodzi mi do głowy żaden inny polski wampir; taka wilczyca np. to była, ale czy polski wampir wcześniej przewinął się przez ekrany tego nie jestem w stanie określić) czyli Wampir Polski znacząco różni się od wampira zagranicznego. Wampir zagraniczny zwykle wygląda przynajmniej jak Brad Pitt albo inny Antonio Banderas. Do wampira zagranicznego lgną młode i seksowne laski, które wysysa na wieczornych imprezach. Lgną, bo wampir zagraniczny jest modnie ubranym playboyem we fioletowych okularkach i modną bródką. Ogólnie więc rzecz biorąc wampir zagraniczny to przystojny bawidamek, dla którego bycie wampirem niesie wiele plusów dotyczących głównie szeroko pojętego rozrywkowego życia nocnego. Oczywiście nie jest do końca tak kolorowo, bo wampirowi zagranicznemu nie po drodze ze światłem słonecznym (aczkolwiek bywają wyjątki potwierdzające regułę), no i kilka innych uniedogodnień też musi… przeżyć. Jak na tle wampira zagranicznego ma się Wampir Polski. Ano nie jest za ciekawie. Wampir Polski mieszka na wsi w drewnianej chatce, laski do niego nie lgną, bo wygląda niezdrowo, czytaj blado. A zresztą nawet, gdyby do niego lgnęły to i tak nie miałby na nie czasu, bo w domu czeka czwórka dzieci do wykarmienia i ciężko mu w ogóle związać koniec z końcem. Gdzie tu jakakolwiek kasa na nocne rozhulanie. Na domiar złego Wampir Polski cierpi też ze względu na słabą opiekę dentystyczną przez co zęby mu wypadają i nie ma lekko. Jak więc widać Wampir Polski to stworzenie swojskie, z którym utożsamić jest się prosto. Żywot Wampira Polskiego jest trudny, ale jakieś tam plusy zawsze tego żywota są. Otóż dla Wampira Polskiego niestraszne są światło słoneczne i woda święcona.

I tak jak Wampirowi Polskiemu daleko do światowca wampira zagranicznego, tak filmowi Machulskiego daleko do najlepszych dokonań w tym gatunku. Niezależnie od tego czy traktować to jako film o wampirach (mniej), czy czarną komedię w burtonowskich klimatach (bardziej). Jakby tego nie potraktować to wniosek zawsze jest jeden – filmowi brak przysłowiowych jaj. Jest taki „akurat” bez większych wahnięć w dół czy w górę. Ani bardzo zły, ani bardzo dobry – średni po prostu. A to mimo wszystko nie jest najlepszą rzeczą, jaka mogłaby przytrafić się filmowi – średniość. Nie wiem, może ktoś bał się zaryzykować, czy może celem było jedynie wykorzystanie koniunktury wampirzej i ustawienie się do kasy w kolejce po zyski. Zyski, których wcale tak wiele być nie musi, bo widzę, że nie we wszystkich filmach „Kołysanka” jest grana (jest w Cinema City, nie ma w Multikinach).

Postęp w stosunku do słabego „Ile waży koń trojański?” jest i „Kołysanka” filmem lepszym od niego też jest. Tylko co z tego, skoro o to akurat nietrudno. Z „Ile waży…” związane były jakieś tam nadzieje, zwiastuny zapowiadały powrót Machulskiego do dobrej formy i w ogóle polski film rozrywkowy w zagraniczną mańkę. Natomiast z „Kołysanką” od razu było wiadomo, że nie ma za bardzo się na co napalać. Owszem, nikt nie powiedział, że od razu było wiadomo, że będzie to film zły (no dobra, ja trochę tak powiedziałem oceniając kiedyś tam zwiastun), ale każdy mądry miał w głowie tę zapaloną lampkę na widok łysego Więckiewicza i szumnym zapowiedziom dotyczących „burtonowskości” całego filmu. Wiadomo było, że w tym kraju takich filmów nie potrafi się robić i nic nie wskazywało na to, że akurat „Kołysanka” to zmieni. W związku z tym film mógł zaskoczyć in plus, ewentualnie potwierdzić, że polska kinematografia nie dorosła jeszcze do takich rozrywkowych zabaw, w których do tej pory przegrywaliśmy w przedbiegach. To i po wyjściu z kina trudno się na Machulskiego obrażać, że dał widzom słaby film – ryzyko tego przed seansem było już duże. Ale też absolutnie nie ma się czym podniecać. „Kołysanka” to przeciętny film bez jaj i ikry. Takie typowe 3(6) ze wskazaniem na to, że to film polski. Takie same dzieło zza oceanu dostałoby pewnie 1(6) i plakietkę „nie dotykać nawet przez szmatkę”.

Najwięcej dobrego można powiedzieć o stronie realizacyjnej. Film jest naprawdę ładnie nakręcony i ładnie sfotografowany. Wieś w nim przedstawiona jest bardzo sympatyczna i przyjemnie na nią popatrzyć. Ot tak po prostu. Przyjemnie też posłuchać muzyki Michała Lorenca, która wpada w ucho, ale budzi jednoznaczne skojarzenia z jego najsłynniejszym dokonaniem, czyli muzyką z „Bandyty”. W „Kołysance” możemy posłuchać odświeżonego o kilka nowych nutek motywu „Tańca Eleny”, który oczywiście brzmi inaczej i żadnym plagiatem samego siebie nie jest, ale kojarzy się od razu. A skoro o muzyce to trzeba też dodać, że w końcu dźwięk i dialogi były w porządku – usłyszałem chyba każdy. Inna sprawa, że same dialogi były kiepskie i naprawdę ciężko tu szukać jakichś onelinerów do powtarzania. Jeden mi w pamięci został, ale… w tej chwili go nie pamiętam. Hehe.
(EDIT: A już wiem:
– Szukam męża.
– Kiedy zaginął?
– Nie zaginął. W internecie szukam.
KONIEC EDITA)
Tak czy siak na poziomie dialogów i w ogóle fabuły „Kołysanki” nie ma co chwalić, ani się z czego pośmiać. Trudno też przejść do porządku dziennego nad zachowaniem bohaterów, którzy chcą się osiedlić w nowym miejscu na dłużej i zaczynają od porywania tych, których zniknięcie będzie widać po chwili (ksiądz, listonosz). Wiem, to tylko komedia, ale wielkie KAAAMAAAN! Oprócz tego jest parę innych obsuw, ale to już spoilerował nie będę.

No i nie jest najlepiej, jeśli po seansie najlepiej wspominam scenę z kurą. Śmieję się do tej pory, jak sobie wyobrażę tego faceta, który tam siedział za stodołą i czekał na „TEEERAZZZZ!” a potem rzucił trzymaną w rękach kurę 😀
(949)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004