×

Invictus

Bez wątpienia najbardziej oczekiwany przeze mnie film ostatnich tygodni (i nie tylko przeze mnie). Najnowsze dzieło Clinta Eastwooda, które miało wszelkie predyspozycje ku temu, by zostać jednym z pierwszych maksymalnie ocenionych przez mnie filmów tego roku. Dobra obsada, bardzo dobry reżyser, historia napisana przez życie, Afryka – wszystko co lubię w filmach. Niestety (choć może to za mocne słowo, bo przecież nie jest źle) nijak 6(6) dać nie mogę, bo jednak zawiodłem się i nie da się tego ukryć. I normalnie bym 4+(6) dał, ale za zawiedzione nadzieje obniżam ocenę o plusik, choć zdaję sobie sprawę, że „Invictus” jest o niebo lepszy od wielu filmów, które potraktowałem 4.

Kiedy po wieloletnim więzieniu na wolność wychodzi Nelson Mandela staje się jasne, że w Republice Południowej Afryki kończy się era apartheidu, a zaczynają się zmiany. I choć wielu czarnoskórych mieszkańców RPA chętnie odpłaciłoby Burom pięknym za nadobne, to jednak wybrany na prezydenta Mandela wie, że zemsta nie jest dobrym sposobem na obór nowej drogi. W poszukiwaniu elementu, który mógłby połączyć sprzeczne interesy kolorowej ludności swojego kraju trafia na rzecz uniwersalną – sport. A konkretnie rugby będące do tej pory oczkiem w głowie białej mniejszości wygwizdywanej przez swoich czarnoskórych rodaków. Do kolejnych mistrzostw świata rozgrywanych właśnie w RPA pozostał rok. Czy dowodzonej przez Matta Damona (Bur jak malowanie; najlepsza rzecz w całym filmie – charakteryzacja i wygląda Damona 🙂 ) reprezentacji uda się odnieść sukces gospodarczy i zjednoczyć społeczeństwo?

I znów sytuacja analogiczna do wielu filmów, którym specjalnie nie mam nic do zarzucenia, ale też nie wiem, czego się po nich spodziewałem, bo po seansie okazało się, że nie tego, co dostałem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale nie pochłonął mnie „Invictus” tak bardzo, jak potrafią pochłaniać filmy. Historia to fajna i zrealizowana w fachowy sposób (jakże by inaczej), dla osób, którzy chcą dowiedzieć się tego i owego o najnowszej historii z pewnością pouczająca i podnosząca na duchu, ale bez tego nieszczęsnego Czegoś. Serce mi nie urosło, oczy łzami nie zaszły, a emocji w zasadzie też większych nie przeżyłem, choć wyniki rywalizacji nie znałem. Nie dowiedziałem się z filmu, w jaki sposób z przeciętnej drużyny w ciągu roku powstała ekipa będąca w stanie walczyć o największe laury, a tylko zobaczyłem, że tak się po prostu stało i już. Może za dużo swojej uwagi Eastwood skupił na namalowanie laurki Mandeli, który jest tu postacią bardziej kryształową niż sam kryształ i jeśli podejmuje decyzje, to tylko te właściwe. Może gdyby trochę więcej uwagi poświęcił sportowej części historii, filmowi wyszłoby to na dobre. Na przykład kosztem dość żałosnego wątku przewijającego się przez cały film – zamachu na Mandelę. Kolejne wydumane próby przekonania mnie, że na Mandelę każdego dnia czyhało z piętnastu zabójców bardziej mnie irytowały niż powodowały przypływ moich uczuć względem całego filmu. To dość brutalne co powiem, ale skoro żaden zamach na Mandelę najprawdopodobniej (nie chcę strugać fachowca, po prostu nie wiem, ale też nic nie słyszałem, żeby go zastrzelili :P) się nie udał ani może nawet nie został zorganizowany, to przekonywanie nas, że było inaczej nie było dobrym pomysłem. A już scena z samolotem to jakaś kpina.

No i w efekcie tego słodzenia postaci Mandeli „Invictus” stracił to, co jest sednem każdego dobrego filmu sportowego – budzenie u widza tych emocji dobrze znanych każdemu kibicowi. Emocji towarzyszących nam podczas oglądania występów naszych sportowców walczących o coś (szczypiorniści, żeby daleko nie szukać). Bo dobry film sportowy ma to do siebie, że choćbyśmy nawet wiedzieli, że bohaterowie wygrają co mają do wygrania, to denerwujemy się, czy to im się uda czy nie. „Invictus” widać nie chciał być tylko i wyłącznie filmem sportowym, stąd te emocje się rozmyły, a wspomnianym wyżej wątkom „mandelowym” nie udało się ich na tyle zastąpić, żeby nie było żal. I w efekcie ani to film sportowy, ani biografia. Wszystkiego jest tu po trochu, a zabrakło przypraw.

Oczywiście film obejrzeć warto i ta jego maksymalna polityczna poprawność oraz opisane wyżej zgrzyty (dla mnie zgrzyty, dla innych może i nie – tego się trzymajcie 😉 ) nie powinny zepsuć przyjemności z seansu, która utrzymuje się na poziomie uprawniającym do poświęcenia mu dwóch godzin. Z pewnością jednak nie jest to ani najlepszy film Eastwooda, ani najlepszy film zeszłego roku. Są twórcy, którzy zasłużyli sobie na to, by bez szemrania oglądać ich dzieła, ale trudno wierzyć w to, że każde z nich będzie arcydziełem. Tyle tylko, że gdyby chcieć oglądać tylko i wyłącznie arcydzieła, to rocznie do obejrzenia byłoby z dziesięć filmów może. Filmy po prostu OK też są potrzebne i „Invictus” właśnie taki jest – po prostu OK. I zamiast marudzić cieszmy się, że nie wykorzystali wszystkich możliwości do patetycznej łopatologii. Czekałem i czekałem aż ten chłopczyk, który nie chciał koszulki reprezentacji wziąć od siostry zakonnej wróci po nią i z uśmiechem ją założy. Ale się nie doczekałem 🙂

BTW. „Invictus” to chyba jedyny film sportowy, w którym kluczowy zawodnik swojej drużyny nie robi absolutnie NIC, żeby na boisku/parkiecie/łotewer pomóc swojej drużynie w zwycięstwie. Nie wiem, jak było naprawdę, ale sądząc li tylko z samego seansu to nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem mianowali na kapitana takiego cienkiego gracza jak Francois Pienaar. Influence miał na pewno 20, ale wszystko inne (wnioskując po filmie) na poziomie może 12 🙂 I tak, influence to podstawa, ale kino nie przyzwyczaiło chyba jeszcze widza do tego, żeby debeściak w drużynie nie zdobył nawet pół punktu.
(932)

PS. Bezsprzecznie najlepsza rzecz (po holenderskim wyglądzie Matta Damona) w całym filmie:

Out of the night that covers me,
Black as the Pit from pole to pole,
I thank whatever gods may be
For my unconquerable soul.

In the fell clutch of circumstance
I have not winced nor cried aloud.
Under the bludgeonings of chance
My head is bloody, but unbowed.

Beyond this place of wrath and tears
Looms but the Horror of the shade,
And yet the menace of the years
Finds, and shall find, me unafraid.

It matters not how strait the gate,
How charged with punishments the scroll.
I am the master of my fate:
I am the captain of my soul.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004