Dziwnie wystawiać filmowi „2012” ocenę 4(6), gdy parę minut wcześniej wpakowało się taką samą ocenę „Funny People„, ale cóż począć. Subiektywna ocena zadowolenia z seansu dość często sprawia, że w łatwy sposób można udowodnić człowiekowi, że jest durniem i nie zna się na filmach 🙂 Ja na szczęście mam to gdzieś i nie będę stawiał nowemu filmowi Emmericha niższej oceny tylko dlatego, żeby nikt nic nie zarzucił mojej inteligencji. Bo choć zdaję sobie sprawę, że ten film jako film (film jako film hehe) to kpina z inteligencji widza (doprawdy, nie sposób chyba nie zdawać sobie z tego sprawy), ale on nie został stworzony po to, żeby zaspokoić intelektualne oczekiwania widza, ale po to, żeby coś efektownie rozpieprzyć. I każdy, kto widział zwiastun tego filmu powinien dobrze wiedzieć, czego się spodziewać. I nie ma co krzyczeć, że się dostało to, co miało się dostać. Można co najwyżej trochę pojęczeć, że jednak zwiastun zapowiadał większą rozpierduchę niż ostatecznie zaserwował nam ten film. I głównie z tego powodu „2012” oceniam tylko na 4, bo przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy by mu nie dowalić 4+(6).
Tak czy siak nie będę się wpisywał w dość zauważalny trend jechania sobie po Emmerichu, bo wcale nie uważam, żeby mnie jego najnowszy film obraził, czy jeszcze jakiś inny uszczerbek na moim mózgu zrobił. Poszedłem, zobaczyłem, obsługi kina nie udusiłem w oczekiwaniu na zwrot kasy za bilet. Teraz napiszę reckę, a potem pewnie będę zmuszony zaprzeczać opiniom typu: drugi Transformersy to przy tym Fellini (pozdro 😉 ). Otóż nie. T2:ROTFL nawet w porównaniu z „2012” pozostają jednym z najgorszych szitów tego roku i wielu ubiegłych lat również. W „2012” przynajmniej było widać, co zostało rozpieprzone.
Fabuła. Cóż 🙂 Zgodnie z kalendarzem Majów, którego koniec przypada na grudzień 2012 roku, im bliżej feralnej daty, tym coraz więcej oznak zbliżającego się nieuchronnego końca naszej planety. Indyjscy naukowcy odkrywają jakieś tam zabójcze cząstki wchodzące w reakcje fizyczne z czymś tam ble ble ble, a rządy jednoczą się we wspólnym projekcie, o którym tzw. opinia publiczna nie wie nic, a który ma na celu uratowanie chociaż kilkuset tysięcy mieszkańców Ziemi. Czasu jest mało, a gdy pęka asfalt w San Francisco, czy gdzieś tam, to już w ogóle wiadomo, że zostały nam tylko godziny. Wie o tym również główny bohater filmu, niespełniony pisarz, który za wszelką cenę stara się uratować swoją rodzinę, z którą ostatnimi czasy było mu nie po drodze.
Gdybym miał jednym zdaniem opisać „2012” (w sumie powinienem, bo co się tu rozpisywać o „filmie Emmericha” – każdy wie, jak wygląda „film Emmericha”. Przynajmniej te ostatnie, bo na początku nie było tak destrukcyjnie i zdaje się nieporównywalnie lepiej vide „Księżyc 44” – aczkolwiek nie wiem, czy ta moja sympatia do tego filmu nie bierze się stąd, że dawno temu baaardzooo mi się podobał, a gdybym obejrzał go teraz to… Muszę kiedyś spróbować), to byłoby to takie zdanie (tym, którzy już nie pamiętają o co chodzi w tym akapicie, przypominam zadanie: opisać „2012” jednym zdaniem): za mało Saszy, za dużo latających samochodów. Odnośnie tego pierwszego to Sasza był zdecydowanie moim ulubionym bohaterem „2012” i nie ukrywam, że gdybym miał na to jakiś wpływ, to dorzuciłbym jeszcze ze 20 minut scen, niech się chłopak wykaże męstwem i fajnym akcentem; ciekawe czy też mu go podmienili jak Olbrychskiemu). Jeśli zaś chodzi o drugą część zdania, to o ile nie mam nic przeciwko bzdurom typu: wyjedźmy samochodem na lodowisko z podchodzącego do lądowania samolotu, to wkurza mnie, gdy sytuację tę utrudniają do jeszcze większych granic nieprawdopodobieństwa. Oczywiście rampa się podniosła, a samochód wyjeżdżając pofrunął przez chwilę zanim wylądował. ARGH. A było takich scen jeszcze więcej łącznie z fruwającą przyczepą kempingową. Nie wiem po co. Zamiast tego mogliby rozpieprzyć katowicki Spodek czy coś.
Cały film zaczął się w myśl lansowanego tutaj jakiś czas temu powiedzenia, że Indie są wszędzie. W związku z moim pozytywnym stosunkiem do Bollywoodów, już od samego początku seansu towarzyszyło mi dobre samopoczucie. Film zaczął się w Indiach właśnie i przez parę minut tam został. Trochę mnie to jednak zawiodło, bo po zwiastunach myślałem, że Chiwetel Ejiofor w wydaniu Indiany Jonesa będzie zwiedzał egipski labirynt w poszukiwaniu rozwiązania problemów z przesunięciem biegunów (coś tam takiego szukają słyszałem w Strefie 11 :P). A tu nie. Poznał zabójcze neutriny(?) i szybko wrócił do Stanów, żeby obwieścić zagładę. A potem to już według podręcznika. Kilka postaci, zbliżająca się powoli katastrofa, spokojne rozpirzanie tej i owej znanej budowli, aż do końcowego pandemonium i zdecydowanie za długiej końcówki z Mount Everestem.
Efekty specjalne, bo przecież o nie chodzi w „2012”, a nie o jakieś tam coś, co to się fabuła, czy jakoś tak nazywa, były różne. Kwadratowe i podłużne. Trochę zawiódł fakt, że większość fajnych rzeczy zmieściła się w trailerze. To co się nie zmieściło prezentowało poziom raz taki raz siaki. Fajny wybuch wulkanu szedł w parze z niezbyt fajnym przejazdem limuzyną przez walące się miasto, w trakcie którego czuć było na kilometr sztuczność tej sceny (no ale co zrobić, miasta przecież nie rozwalą dla potrzeb filmu). Ogólnie jednak pod tym względem (efektów specjalnych) film z pewnością był efektowny, choć o żadnej ze scen bym nie powiedział, że zrobiła jakieś piorunujące wrażenie. Ale żal byłoby tego nie zobaczyć w kinie, bo przecie dla takich widowisk wymyślono wielki ekran. A jakoś ostatnio mimo wszystko niedobór filmów, które oferowałyby rozpierduchę w ilościach hurtowych, a blockbustery już od dawna są dalekimi krewnymi blockbusterów sprzed lat. Kryzys jakiś, czy co?
Na plus zasługuje fakt, że w ilościach znośnych zaserwowano widzowi patos. Jasne, to „film Emmericha”, patos musi być, ale nie czułem się jakoś niekomfortowo w zderzeniu z patosem „2012”. Trochę gadek o człowieczeństwie było, ale ani jedna nie zbliżyła się do poziomu przemówienia Billa Pullmana z „Dnia niepodległości”. I fruwających gwiaździstych sztandarów jakoś mniej było. Tak samo jak scen (znów przykład z „Dnia…”) z sąsiadującymi ze sobą i kochającymi się pilotami z Izraela i Palestyny.
Głupot nie będę wypunktowywał, bo cały ten film to jedna głupota, banał i schemat. Ale za to efektowna i wybuchowa, a to o to chodziło.
(900)
Podziel się tym artykułem: