×

Rab Ne Bana Di Jodi

Moda na „dance flicki” przetoczyła się przez cały świat z siłą wodospadu, korzystając z dobrodziejstwa świetnie przyjętego „Tańca z gwiazdami”. Od momentu jego emisji i nagłego wzrostu popularności (mówię o takim oryginalnym, a nie o naszym, choć to w zasadzie odnosi się zarówno do ogółu jak i szczegółu), filmowcy przypomnieli sobie, że choć minęły dziesiątki lat od „Wirującego seksu” to widownia cały czas do niego wzdycha. Szybko więc ekrany kin zaczęły zapełniać filmy z roztańczonymi aktorami począwszy (nie że ten był pierwszy, wot pierwszy mi do łba przyszedł) od amerykańskiego „Zatańcz ze mną” (remake’u japońskiego „Shall we dansu?”, który powstał jakiś czas przed tanecznym boomem), poprzez ruską „Pierwszą miłość”, a skończywszy na swojskim KiCie „Kochaj i tańcz”.

No to, żeby się wczuć w klimę, zwiastuny wspomnianych filmów.

Nic więc specjalnie dziwnego, że wspomniana moda na taneczne filmy musiała wcześniej czy później dotrzeć do Indii. Pewnie teraz wielu z Was się serdecznie pośmiało i pomyślało, co ten Q mąci, przecie tam każdy film to film taneczny, więc jakim cudem miało do Indii dotrzeć coś, co jest tam od jakichś stu lat. Ano mogło, bo nie każdy film w którym tańczą, to film taneczny. Szczególnie jeśli chodzi o Indie, gdzie tańcem wypełniają nawet horrory. I choć ciężko trafić na boliłuda bez tańca, to właśnie dopiero (oczywiście nie znam całych tysięcy filmów powstających w Indiach, żeby dać sobie łeb uciąć, że nie było nic takiego wcześniej; a nawet jak było, to chyba i tak nie przeszło poza autochtonów i zagorzałych fanów – normalny widz opiera swoją wiedzę na tym, co pojawiło się oficjalnie na naszym rynku) „Rab Ne…” jest taką indyjską odpowiedzią na ogólnoświatową modę na taniec. Ewentualnie dowodem na to, że filmowcy w Indiach nie robią nic innego oprócz obserwowania tego, co dzieje się w filmowym świecie i małpowania gotowych scenariuszy, czy jak w tym przypadku mód. No ale to akurat nic złego, bo trzeba być wyjątkowo opornym na wiedzę, żeby nie skorzystać z czegoś, co wiadomo, że jest aktualnie na topie. Można kreować nowe mody, ale to tyle roboty… Z drugiej strony film w Indiach chyba jakoś tak średnio został przyjęty, więc może jednak trzeba było coś swojego wykreować? Nevermind, odbiegam od tematu jak zawsze.

Za „Rab Ne…” odpowiedzialne jest złote dziecko indyjskiego przemysłu filmowego – Aditya Chopra”, którego „Żona dla zuchwałych” będzie grana w indyjskich kinach o dwa dni dłużej niż potrwa Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Osobiście uważam, że pan Aditya żadnym złotym dzieckiem nie jest (chyba że z tego powodu, iż posiada za ojca Yasha Choprę) i nawet scenariuszy pisać nie potrafi. No ale jak się ma takiego ojca i nie jest przystojnym jak brat Uday (wiem, wiem, kwestia mocno dyskusyjna) to cóż pozostaje, trzeba się spiąć i choć jakąś historyjkę umieć opowiedzieć. I Aditya opowiada właśnie takie historyjki, ciesząc się z tego, że urodził się w Indiach, gdzie sensowny scenariusz to akurat najmniej ważna rzecz do martwienia się o nią. Kryteria odbioru filmu są tam zupełnie inne i wystarczy umieć opowiadać historyjki, żeby wszyscy byli szczęśliwi (inna sprawa, że „Żona dla zuchwałych” była rzeczywiście fajną historyjką). A jak się siedzi w przemyśle od x lat, to i sztukę opowiadania historyjek się udoskonali i „Rab Ne…” jest taką właśnie kolejną udoskonaloną historyjką spod pióra/kamery Adityi. Zresztą, jestem dziwnie pewien, że nad efektem końcowym siedzi spora grupa specjalistów pracujących na nazwisko Adityi, bez pretensji o to, żeby wspomnieć o nich po nakręceniu filmu. Choć oczywiście mogę się mylić. Dobra, znowu zakosem idę.

A więc witajcie w Indiach, kraju scenarzystów, którzy do serca wzięli sobie złotą zasadę opiewaną przez Hannibala Lectera: „First principles, Clarice. Simplicity”. Prostota, to główna cnota indyjskiego scenariusza, realizowana w myśl zmodyfikowanej nieco słynnej maksymy Sherlocka Holmesa: kiedy wyeliminuje się wszytko co za bardzo skomplikowane, cokolwiek pozostanie, choćby nie wiem jak nieprawdopodobne, musi być rozwiązaniem! Mamy więc oto główną bohaterkę naszego filmu, Taani (debiutująca Anushka Sharma), która przygotowuje się do swojego ślubu. Dziewczyna jest szczęśliwa, zakochana i w ogóle wszystko super, aż tu nagle z nieba jak grom spada wiadomość o śmierci narzeczonego. Szok. i teraz mógłbym się Was zapytać, jak myślicie, co będzie dalej, ale oszczędzę tego, bo aby odpowiedzieć na takie pytanie trzeba mieć umysł indyjskiego scenarzysty, a zdaje się żaden z nas takiego tu nie posiada. Otóż do zestawu z narzeczonym, zawał dopada ojca Taani, który na łożu śmierci prosi swojego ulubionego ucznia, pierdołowatego Surindera (Szaruk), aby wziął i pojął za żonę jego córkę. O tak, co by mógł spokojnie umrzeć wiedząc, że córka jest w dobrych rękach. Surinder, który właśnie pierwszy raz w życiu zobaczył Taani (wcześniej o niej tylko słyszał) zgadza się bez szemrania. Taani zgadza się również. Chajtają się, ojciec umiera, Taani przeprowadza się do Suriego. A wszystko to w zaledwie dwa dni… Taki właśnie jest punkt wyjścia „Rab Ne…”. Ona „wdowa”, on pierdoła. Ona postanawia (jak to „wdowa”) zapisać się na kurs tańca, on pierdoła. Ona tańczy, on postanawia skończyć z pierdołowatością i wpada na szalony pomysł wcielenia się w swoje zabawowe alter ego – Raja „na pewno o nim słyszałaś”.

Trochę w złą stronę idzie ta recka, bo tak sobie ironizuje, nabijam się i wyśmiewał i wygląda na to, że chcę film Adityi zjechać i ogłosić całemu światu, że jest marny. Otóż, wcale nie, film nie jest marny, jest całkiem fajny (choć nie rewelacyjny) i naprawdę przyjemnie się go ogląda. Jest, jak widać powyżej, dość prosty, ale to też nie zarzut, bo prostota w niczym nie przeszkadza, a już na pewno nie w zrobieniu na jej kanwie dobrego filmu. Tyle tylko, że potrzeba by było zapewne lepszego scenarzysty/reżysera, żeby naprawdę było się czym zachwycać. A tak to mamy do czynienia z prostą i sympatyczną historią, która jednak nie jest niczym więcej. Ładnie (kolorowo) nakręcona, rozśpiewana, momentami śmieszna, momentami wzruszająca, obsadzona fajnymi aktorami (Szaruk w podwójnej roli jest in plus (jak to Szaruk, ja go tam lubię) choć swoich manieryzmów pozbyć się nie potrafi i już chyba mu się to nie uda, a Anushka dzielnie mu partneruje, choć z całą pewnością jest lepszą tancerką niż aktorką) – do pośmiania i do pochlipania w chusteczkę. Choć bardziej to pierwsze, bo o to drugie trudno, kiedy się biedny widz cały czas zastanawia nad tym, że to wszystko tak naprawdę sensu wielkiego nie ma. A mnie się trudno wzruszać, gdy widzę, że na siłę ktoś ze mnie chce te łzy wycisnąć. Tak właśnie robi „Rab Ne…”. Czemu?

Tu pewnie ci, którzy widzieli film, mrukną: „no tak, zacznie się teraz narzekanie, że Taani nie rozpoznała w Raju swojego męża, że to niemożliwe i ble ble”. Otóż nie, nie zacznie się, bo i ja uważam takie narzekanie za bezsensowne. Nie rozpoznała i tyle, kupuję to bez szemrania. Clark Kent jeszcze bardziej do Supermana był podobny, a Lois Lane, kwiat dziennikarstwa, rozpoznać go nie potrafiła. I jakoś nikomu to nie przeszkadza. Jasne, że Raj i Suri wyglądają wypisz wymaluj jak Szaruk i nie sposób ich nie rozpoznać, ale Taani akurat nie zajarzyła, że to jedna i ta sama osoba i cool, ma coś z oczami, zdarza się. Mnie bardziej zastanawia po kiego grzyba Suri ciągnął tę przebierankę? Tak, wiem, po dwóch godzinach filmu w końcu doszedł do wniosku, że chce sprawdzić kogo kocha Taani, ale do tego momentu wydarzyło się wiele niepotrzebnych rzeczy, które doprowadziły do tego testu. OK, chciał rozweselić smutną żonę równocześnie narzekając, że we wcieleniu Suriego nawet go nie zauważa. A jak miała go zauważyć/pokochać, jak nie było go całymi dniami w domu, bo udawał kogoś innego? Poszedł raz, drugi, starczy. Potem trzeba było powiedzieć „hej, kochanie, Raj to ja” i już by z górki było – Taani zadbałaby, żeby dwa szarukowe światy połączyć w jeden, który jej odpowiada. Chciał ją rozweselić, przekonać się, że potrafi to zrobić – OK, przekonał się, starczy tych przebieranek, które do niczego nie prowadzą, a już na pewno nie do rozwiązania problemu „niewidzialnego” Suriego. No ale nie, brnął w nie coraz dalej i dalej, choć sensu to żadnego nie miało. A druga najbardziej przeszkadzająca mi sprawa, to niby błahostka, ale diametralnie wpływająca na cały film – dlaczego Taani nie powiedziała od razu Rajowi, że jest mężatką? Nie poszła do szkoły tańca na podryw, nie poszła sioę dowartościować ani nic takiego tylko poszła potańczyć. Nagle przyczepia się do niej jakiś krzykliwy palant, który działa jej na nerwy. Jak najłatwiej pozbyć się palanta? Powiedzieć mu, że ma się męża, a nie brnąć w ten wydumany romans tylko dlatego, że scenarzysta sobie wymyślił, że Szaruk zagra dwie role… Z tego też powodu nie wzruszyła mnie ta historia, bo za grubymi nićmi była szyta. Jakby Aditya stał nade mną z pistoletem i krzyczał do mnie, że mam się wzruszać, bo mnie zastrzeli.

Dobrze więc, że te grube nici, którymi szyta była ta historia są całkiem fajne i „Ran Ne…” ogląda się z przyjemnością. Piosenki wpadają w ucho, teledysk do jednej z nich oddaje efektowny pokłon historii Bollywood (mógłbym szpanować, że wiem do kogo, czego piją poszczególne sekwencje, ale do tego potrzebowałbym trochę poguglać, więc mi się nie chce; sam z siebie wyczaiłem „Shree 420” i Shammiego „Gracjana Roztockiego” Kapoora) choć osobiście wolę „Dhoom Taana” z OSO, do filmu powtykane zostały też inne liczne nawiązania do ichnich produkcji (aczkolwiek powtórzony po raz dziesiąty „Hum Hain Rahi Pyar Ke, Phir Milenge Chalte Chalte” mnie już irytował) i inne podśmiechujki (John Ibrahim), czyli summa summarum: lekko, łatwo, przyjemnie, sympatycznie, 4(6).

A te Indie to piękny kraj, naprawdę. Idziesz na kurs tańca – wygrywasz wycieczkę do Paryża. Idziesz do wesołego miasteczka – wygrywasz wycieczkę do Japonii… Dziwię się, że Suri i Taani bez przerwy gdzieś nie chodzili 😉
(833)

Ach, no i żeby się film nie czuł pokrzywdzony, to jeszcze trailer na koniec:

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004