×

12

Wiszę jedną reckę. Znaczy wiszę dużo więcej, ale tylko o jednej pisałem, że ją napiszę, więc w końcu wypada napisać. Będzie szybko, bo zaraz transmisja z F1, która mam zamiar oglądać jednym okiem, a to uniemożliwi sensowne pisanie. Bo wiecie, ja w hałasie to nie bardzo. Uwagę mam co prawda podzielną (przynajmniej kiedyś miałem na pewno), ale wolę myśleć w ciszy i spokoju, bo wtedy lepsze są efekty mojego myślenia.

Do rzeczy.

Moskwa. Ofiarą morderstwa pada żołnierz, uczestnik wojny w Czeczenii. Podejrzenie pada na jego urodzonego w Czeczenii syna, który od jakiegoś czasu mieszka razem z nim. W wyniku procesu udowodniona zostaje jego wina i przypieczętowanie kary leży w dłoniach dwunastki sędziów przysięgłych. I gdy jedenastu z nich głosuje za winą chłopaka, dwunasty proponuje, że najpierw wszystko powinni przegadać zanim wyślą go do więzienia.

Opis fabuły znajomy wszystkim, tytuł filmu nieprzypadkowy – tak, to rosyjska wariacja na temat „12 gniewnych ludzi” Sidneya Lumeta wyreżyserowana przez Nikitę Michałkowa.

I tak się zastanawiam: po co robić takie filmy? OK, film jest bardzo dobry i ma kilka świetnych scen (inscenizacja „ataku” zabójczego Czeczena na spokojne moskiewskie osiedle dla bogaczy, mniam), ale to wszystko już było przecież (i to przynajmniej dwa razy, bo „12 gniewnych ludzi” doczekało się telewizyjnego remake’u). I teraz co? Zamiarem reżysera było zrobić jeszcze lepszy film (od filmu genialnego przecież)? Zobaczył w nim miejsce do poprawy tego i owego? Raczej nie. Musiał zauważyć w nim uniwersalny potencjał, dzięki któremu mógł za pomocą znanej historii przedstawić trochę inną sprawę. Proste morderstwo z oryginału stało się punktem wyjścia do rozważań o wojnie radziecko-czeczeńskiej, a także o obrazie współczesnej Rosji. I wszystko fajnie, pomysł dobry, tylko dlaczego zdecydowanie za często miałem wrażenie, że zamiar zamiarem, a wykonanie wykonaniem. Owszem, nienawiść do Czeczenów cały czas wisi nad bohaterami filmu, ale o wiele częściej wdają się w opowiastki dotyczące tego jak żyje się w Rosji, co można było przecież zrobić bez powtarzania prawie scena w scenę znanego filmu. Przez co zamiast dostrzegać zamiary reżysera (domniemane, bo przecież w głowie Michałkowa nie siedzę), o wiele częściej biedny widz zastanawia się, po co małpować coś, co z grubsza idealne. A sam wątek czeczeński degraduje się do roli usprawiedliwienia tego małpowania. Dowiadujemy się sporo o mentalności współczesnych Rosjan, ale i tak duch filmu Lumeta cały czas jęczy z ekranu: „hej, przestańcie mnie małpować! coś swojego wymyślcie!”.

No ale ostatecznie mógł z tego wyjść całkiem bezmyślny i słaby film. Tak się nie stało, więc zamiar Michałkowa jakoś się tam jednak broni. Całość ogląda się świetnie, choć czasem sędziowie przysięgli zmieniają swoje zdanie nie wiedzieć czemu i człowiek znów odrywa się od przyjemności z oglądania na rzecz kręcenia głową, że kombinują. No i pomieszano trochę z zakończeniem przez co kopia nie jest aż tak do końca dokładna. Wynikło to głównie z tego, że choć obydwa filmy (i ten Lumeta i ten Michalkowa rzecz jasna) opowiadają o morderstwie i jego konsekwencjach, to jednak „background” obu tych przestępstw jest diametralnie różny. Michałkow zrezygnował też w pewnym stopniu z klaustrofobii ciasnego pokoju na rzecz przestronnej sali gimnastycznej i osadzonych w plenerach flashbacków. Generalnie więc trochę różnic jest, ale i tak nie da się pozbyć wrażenia, że maksymalnie skromne dzieło Lumeta bije na łeb nakręconą z większym rozmachem powtórkę z rozrywki.

Ocena będzie wysoka, bo 4+(6). Mimo wszystko jest to bardzo dobry film, który ogląda się z przyjemnością. I tak sobie myślę, że to 4+ to też dowód na to, jak wielkim filmem jest oryginał Lumeta, któremu z pewnością dałbym notę zarezerwowaną tylko i wyłącznie dla moich ulubionych filmów, czyli: 7(6).
(796)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004