Na wypadek gdyby ktoś nie pamiętał ococho:
Zawsze chciałem mieć w zakładkach tego bloga odnośniki do tysiąca moich recenzji. W tej chwili jest ich dokładnie 607 734, więc jeszcze trochę zostało. I taka mnie myśl naszła podczas gotowania wody na kawę, że mógłbym jakoś przyspieszyć proces (pozdrawiam) zbierania tego tysiąca. A skoro trudno liczyć na to, że szybko obejrzę pozostałe 393 266 filmy, to przyszło mi na myśl, że napiszę parę zdań o tych, które już widziałem. W tym celu dokonałem otworzenia pliku *.doc ze spisem moich filmów na kasetach i teraz według niego po kolei będę pisał o znajdujących się tam filmach. Może być mały kłopot, bo większość z nich widziałem ostatni raz n lat temu, ale zobaczymy. O jednym będą pewnie dwa zdania, o innych więcej – wszystko po to, żeby moje marzenie stało się faktem.
Przy okazji można obstawiać przy której części Projektu 1000 przejdzie mi ten słomiany zapał.
Kamuflaż [Cover Up]
Jestem szczerze ciekaw, jak odebrałbym ten film teraz. Wtedy, gdy go oglądałem, wyrok był jednoznaczny: najnudniejszy film z Dolphem Lundgrenem. Facet, który w „Czerwonym skorpionie” rozwalał ruskich jednego po drugim nagle zapragnął być więcej niż mięśniakiem z zajebiście ciężkim karabinem i zacząć grać. W efekcie czego cały film przegadali, a potem się gonili z Gossettem Juniorem po jakimś meczecie. A przynajmniej tyle ja pamiętam.
Filmowi nie pomógł wspomniany wyżej Gossett Jr, który naówczas należał do ścisłego grona moich ulubionych aktorów. W obsadzie zadebiutowała też niejaka Lisa Berkley, której kawałek nagiego ciała (a może to kawałek dublerki jednak był, któż to może wiedzieć) był jedyną atrakcją tego filmu. I już na zawsze z tego zostanie przeze mnie zapamiętana, bo potem już w żadnym filmie nie zagrała.
A jeśli chodzi o fabułę to tak: Jest sobie dziennikarz, który zgłębia tajemnicę terrorystycznego ataku na zamorską bazę amerykańskich wojsk. Zgłębianie doprowadza go do odkrycia planów kolejnego ataku na nieporównywalnie większą skalę. Szybko zaczyna się domyślać, że nie może nikomu ufać, co nie przeszkadza mu w odnowieniu romansu ze swoją byłą kochanką.
Wtedy „Cover Up” zwany również „Mistyfikacją” podobał mi się na 1+(6), a to za mało, żebym kiedykolwiek w bardziej świadomym życiu zechciał ten film powtórzyć.
***
Oddział specjalny 2 [Martial Law 2: Undercover]
Oto film, nad którym zawsze zastanawiałem się, dlaczego u diabła go sobie nagrałem. Szczerze, z tysięcy posiadanych filmów, akurat ten jeden zawsze mnie dziwił swoją obecnością na moich kasetach. Nie, żebym miał coś do kung fu łupaniny w wydaniu cyntiorothrockowej, ale żeby od razu go nagrywać? W każdym bądź razie zwaliłem winę na posiadanie tego filmu na mojego ojca, który takie filmy w ilościach hurtowych mógłby oglądać także i dzisiaj i tak czuję, że to jemu radochę chciałem sprawić wchodząc w posiadanie „Oddziału specjalnego 2” choć zielonego pojęcia do dzisiaj nie mam, o czym, u diabła, był „Oddział specjalny 1”.
Jeśli zaś chodzi o dwójkę to standard. W dwójce poznajemy dwójkę undercover policjantów, którzy na własną rękę rozpieprzają groźny gang kopiąc wszystkich jak popadnie aż po napis „the end”.
Największą atrakcją filmu jest oczywiście występ Cynthii Rothrock, bogini kopanego kina lat osiemdziesiątych, której partneruje inny gwiazdor łubudu Jeff Wincott. Mgliście mi się kojarzą zachwyty w śp. Cinema Press Video nad jednym z kopnięć wykonanych przez Cynthię i to one były wystarczającym bodźcem do obejrzenia filmu. Nie licząc of koz samej Cynthii czyli niezapomnianej Chiny O’Brien. Niestety, już jakiś czas temu dała sobie spokój z „aktorstwem”. Jeff Wincott grywa natomiast do dzisiaj.
Funny fact: IMDb mi podpowiada, że w tym nakręconym rok po fabularnym debiucie Stevena Seagala filmie, zobaczyć można u aktorów najwięcej „ponytailów” (kucyków takich z włosów) w historii kina. Wszystkie oczywiście na wzór i podobieństwo słynnego Stefka.
Trailer, w którym brak niestety kopnięcia, o którym wspomniałem powyżej:
Brak też takich widoków, ale tu już do końca nie jestem pewny czy niestety…:
Jakoś tak 3+(6) w swojej kategorii filmów prosto na VHS nakręconych w dwa tygodnie.
***
Błyskawiczny ogień [Rapid Fire]
Szczerze powiedziawszy to nigdy nie przepadałem za Brandonem Lee. Pewnie dlatego, że nie zdążyłem go polubić. Wiadomo, czemu.
I znów zmuszony jestem przywołać ojca, który taki film jak „Błyskawiczny ogień” oceniłby pewnie na 7(6). Choć z drugiej strony, nie wiem, czemu się na niego powołuję skoro nie mam nic przeciwko kopaniu się w filmach. W każdym bądź razie dla niego to arcydzieło, dla mnie trochę powyżej średniej napierdalanki ze sporą ilością karabinowych baletów.
Oto Jack Lo (Brandon), student, który jest świadkiem zabójstwa przez co wplątuje się w śmiertelną rozgrywkę pomiędzy dwoma bossami narkotykowymi. Pomóc mu może jedynie Ryan (zdaje się bardziej znany w owym czasie Powers Boothe, który o ile mnie pamięć nie zawodzi, był głównym powodem, dla którego obejrzałem ten film – Brandon Lee mnie ani ziębił ani parzył), glina z Chicago, któremu Jack postanawia pomóc w walce z tymi oto narkotykowymi lordami.
Dużo napieprzania, dużo strzelania, dużo trupów… Wystrzałowy początek szybko przerwanej kariery syna Bruce’a Lee. Bo choć wcześniej zagrał w kilku filmach (ostatnio pisałem o „Piętnie nienawiści„), to od „Błyskawicznego ognia” jego akcje na rynku aktorskim zaczynały stać coraz wyżej.
Pomimo całej tej rozpierduchy, jakoś nie umieściłbym nigdy tego filmu na liście moich ulubionych tytułów z lat osiemdziesiątych. 4(6) choć nie wiem, po co oceniam te filmy z cyklu „Projekt 1000”.
Not so funny fact: Po wpisaniu w IMDb „Rapid Fire” na pierwszym miejscu wyskakuje „Lepsze jutro” Johna Woo. Zupełnie nie wiem dlaczego.
***
Z coraz większym przestrachem zaglądam do spisu filmów, żeby zobaczyć co też ciekawego mnie w nim czeka… W gruncie rzeczy nie lubię, gdy budzi się we mnie ten ambitny i skrupulatny Quentin.
***
Powrót do przyszłości [Back to the Future]
Po serii napieprzanek przyszedł czas na jeden z filmów z listy Quentina All-Time Fejwrits. Na liście tej znajduje się pewnie dość duża liczba filmów, które bez względu na sytuację, wiek Quentina, wielokrotne pokazywanie w Święta czy aktualnego pierdolca (ludzie powiadają, że mam teraz bollywood-time, ale nie wiedzą czy to minie) dostają 6(6). Uprzedzając ciąg dalszy i przyszłe „Projekty 1000” (bo nie wiem, kiedy się dwójka i trójka „wylosuje”; pewnie zaraz, ale niekoniecznie) już teraz powiem, że każda część „Powrotu do przyszłości” ma u mnie 6(6) a pewnie i nawet 7(6).
Marty McFly (Michael J. Fox) jest obiecującym gitarzystą, który niezbyt może się wpasować w szkolny rygor przez co cały czas ma kłopoty z dyrektorem liceum Stricklandem (tak, on zawsze był łysy). Oprócz tego Marty cierpi na nadmierny strach przed pokazaniem światu swoich możliwości póki ktoś go nie wyzwie od tchórza. Zupełnie inaczej ma jego najlepszy przyjaciel, szalony doktor Emmett Brown, który nie zważając na nic, jak się w latach pięćdziesiątych buchnie w dekiel kibla i wymyśli jak zrobić wehikuł czasu, tak w końcu go robi oprawiając go w kuszący kształt DeLoreana. No i tak się niefortunnie składa, że iraccy (czy tam inni arabscy miłośnicy chustek na głowie) terroryści wkurwieni dość na przywłaszczenie sobie ichniego plutonu zabijają biednego doktorka, a Marty’ego gonią tak, że ten chce czy nie chce, ale ląduje prosto w latach pięćdziesiątych.
Krótka definicja filmu ocenionego na 6(6)/7(6) – to film, którego powyższego wyglądu streszczenie mogę trzepnąć bez zaglądania do żadnych ściąg.
„Powrót do przyszłości” widziałem jakieś sto pięćdziesiąt razy (wszystkie trzy części ciurkiem of koz, bo po co po jednej oglądać i przestać), a pierwszy raz… tu niespodzianka… w kinie w Ogrodzieńcu. Tak, mieliśmy kiedyś kino w Ogrodzieńcu. Wizytę na seansie poprzedziło nerwowe oczekiwanie na ojca, który nie przychodził, nie przychodził, nie przychodził, a jak w końcu przyszedł to się okazało, że właśnie miał wypłatę. Niefart zupełny, bo to z nim miałem iść na film Zemeckisa. No ale na wysokości zadania stanęła szanowna pani mama i to z nią wybrałem się do kina.
Cóż więcej pisać. Klasyka przez duże KL.
***
Gremliny rozrabiają [Gremlins]
Zawsze doceniałem ten film za pomysłowość. A wszystko dzięki prostemu z brzmienia i zapewne maks trudnego z wykonania konceptu papieru toaletowego wielokrotnego użytku. Co by się nie działo – do końca życia będę pamiętał, że to w „Gremlinach” pierwszy raz o nim usłyszałem (i zapewne ostatni). A tak poza tym papierem to bardzo fajny film, który doceniłem jednak dopiero po jakimś czasie, bo na początku mojej z nim przygody (też chyba w kinie, ale pewności nie mam) niespecjalnie za nim przepadałem.
Ojciec głównego bohatera (wynalazca wspomnianego wyżej papieru) przywozi z zamorskich wojaży w prezencie synowi mogwaia o wdzięcznym imieniu Gizmo. Mogwai okazuje się być sympatycznym futrzakiem, ewentualnym lekarstwem na hegemonię kotów. Oczywiście nie może być tak kolorowo och i ach. Mogwai ma też dwie wady. Mogwaia nie wolno polać choćby kroplą wody (nie wiem, czy wytłumaczono, w jaki sposób mogwaie zachowują higienę) ani karmić go po północy (jakiego czasu, he? ;P). A jeśli już się to zrobiło, to trzeba się liczyć z tym, że wkrótce odwiedzi cię banda futrzanych skurwysynów – totalne przeciwieństwo miłego w obejściu Gizmo. No i wiadomo. Mogwai wiszący na ścianie w pierwszym akcie – w trzecim akcie na pewno wystrzeli.
Oprócz kultowego filmu na 5(6) w „Rozrabiających Gremlinach” można usłyszeć najlepszą wigilijną opowieść, jaką kiedykolwiek spłodziło kino:
(740)