×

Australia

„W tym roku ceremonię rozdania Oskarów poprowadzi Hugh Jackman. To tak, jakby mu powiedzieli: Spierdalaj, nic nie dostaniesz za Australię”. (c) gambit

No i śmy poszli parę dni temu z gambitem (Asiek powiedziała, że na gópie filmy do kina nie będzie chodzić, bo jej szkoda czasu na pierdoły) obczaić film, na który czekaliśmy od dłuższego czasu. gambit, wielki fan Luhrmanna i Quentin, powiedzmy, że wielki fan „Moulin Rouge!”. Dodatkowo, „Australia” miała ten handikap, że przed nią obczailiśmy „Ile waży Koń Trojański?” i ciężko było sobie wyobrazić, żeby monumentalne kino z Nicole Kidman i Hugh Jackmanem (po raz drugi wspólnie na ekranie – pierwszy raz w wydaniu pingwinim) mogło być gorsze od tego szitu. I nie było, choć gambit stwierdził w pewnym momencie, że tęskni za filmem Machulskiego. Ja nie tęskniłem, ale żebym był zadowolony to też nie powiem.

Lata czterdzieste ubiegłego wieku. Pewna dość szalona (na standardy brytyjskie) kobitka (Kidman) przypływa przez pół świata do Australii, żeby zająć się swoim dawno niewidzianym mężem i farmą, której dogląda, a której grozi upadek pod butem australijskiego króla wołowiny (Bryan Brown), do którego należy połowa Australii i za cholerę nie wiadomo, dlaczego wojsko waha się, żeby podpisać z nim kontrakt na dostawę bydła na żarcie dla żołnierzy skoro alternatywą jest tylko ta faremka na końcu świata, z której w siedem osób nikt mądry nie przepędzi 1500 sztuk bydła przez pustynię. A jednak, szalona na brytyjskie standardy kobitka postanawia pogonić w siodła kilku aborygenów, dzieciaka-narratora, wiecznie pijanego księgowego oraz poganiacza bydła (Jackman), który poza krowami, rumem i biciem po ryju świata nie widzi.

Generalnie ciężko było przed filmem spodziewać się czegokolwiek. Wyreżyserowany przez gościa od „Moulin Rouge!” film o ganianiu bydła nie wydawał się jakimś specjalnie dobrym pomysłem na ponadczasowe kino. In plus można było z góry oczekiwać wspaniałych krajobrazów, rozmachu inscenizacyjnego i miłości z gatunku Scarlett Vs. Rhett. Okazało się jednak, że Australia nie ma za dużo wspaniałych krajobrazów (Nowej Zelandii z „Władcy pierścieni” może wiązać sznurówki), rozmach inscenizacyjny równa się dwie minuty zrzucania bomb i kilku takich sobie wybuchów („Nic dziwnego, że nikt nigdy nie słyszał o bombardowaniu Darwin” (c) znowu gambit; po raz kolejny nawołuję gambita do założenia bloga, bo chętnie bym sobie cytaty  ze mnie poczytał!), a miłość pomiędzy Kidman i Jackmanem wcale nie była jakaś tam wielce porywająca. Dość powiedzieć, że Kidman nie zmartwiła się specjalnie, że Jackman pojechał na pół roku krowy ganiać, a Jackman nie miał wielkiego problemu z podjęciem decyzji: jechać, czy nie jechać.

Nie powiem o „Australii”, że jest złym filmem, ale zachwycał się też nie będę. Na pewno można było z tego zrobić o wiele lepszy film, a już na pewno na pewno można by oczekiwać po takiej produkcji dużo, dużo więcej. Jak zwykle skończyło się jednak na zawiedzionych nadziejach rozpalonych naprawdę pozytywnymi wieściami dochodzącymi do widza przed premierę. Luhrmann, Kidma, Jackman, Australia, rozmach, srozmach – to musi być wielkie kino. Musi to na Rusi – cytując błyskotliwe dziecięce powiedzonko. A wszystko przez cienki scenariusz, który jak znam życie poprawiany był na kolanie w trakcie zdjęć i został pchnięty do realizacji na przynajmniej pięć wersji przed ostatnim draftem. Znaczy się, bo chyba niejasnom napisał, pasowałoby jeszcze posiedzieć nad tym scenariuszem trochę i dopiero potem kręcić. A tak dostaliśmy nierówne coś, w czym koncepcji za dużo nie widziałem. Najpierw pół godziny farsy rodem z „Moulin Rouge!”, potem śmiertelnie poważnie i farsa do końca już nie wróciła, potem przez półtorej godziny pasali bydło, a gdy za bardzo nie wiedzieli, jak wytłumaczyć to czy tamto to sprawę zrzucali na aborygeńskie czary i załatwione, a potem był ten nieszczęsny nalocik itd. A i jeszcze między tym wszystkim dwie minuty, w którym wydarzyło się więcej niż przez cały film. Pewnie tak szybko to przeskoczyli, żeby za bardzo nie epatować widza zmianą postępowania Bryana Browna o 360 180 😉 stopni w stosunku do tego, jak rysowany był przez cały film do tego czasu. Nagle szast prast i zupełnie inny film z tymi samymi niezmiennymi postaciami (minus Brown). Dobry dobry, zły zły, uparty uparty – nie mieli czym zaskoczyć w związku z powyższym raczej trudno było się spodziewać jakichś specjalnych twistów. No, ale. To nie film o twistach, więc wszystko mi jedno. Zakładając jednak, zgodnie z zapowiedziami, że to monumentalne widowisko o rozległej krainie pełnej upartych ludzi przy których kowboje to małe miki – trzeba przyznać, że za mało pary było w gwizdku na coś takiego.

Ponarzekałem sobie i z tego całego narzekania wychodzi obraz marnego filmu, ale i tak 4(6) dam, bo… właściwie to nie wiem, dlaczego. Widzę te wszystkie zgrzyty, a gdy tak pomyślę to jedna tylko scena zrobiła na mnie wrażenie (spęd bydła na statek), ale nie czułem, żebym był aż tak zawiedziony. Ot, reżyser nie podołał dobrym chęciom i nie wycisnął więcej niż nakazywała przyzwoitość, ale mój ziewometr nie pokazał raczej zbyt dużej wartości podczas seansu. Film był za długi, nierówny, przekombinowany (farsa), ale oczy nie żałuję. Kiedy tak piszę tę reckę bardziej wydaje mi się, że maks 3+(6) powinienm dać, ale po seansie powiedziałem, że „4(6) dam”, więc daję. W końcu film zmusił nas z gambitem do myślenia. Doszliśmy do wniosku, że ci Japończycy to mają przerąbane w filmach. Niemców dalej zabijają w filmach, ale mimo wszystko jakoś inaczej się to traktuje. W końcu odchodzi się od myślenia typu „te niedobre Szkopy wywołały wojnę, kilim”. Już obozy koncentracyjne były polskie (skrót myślowy, żeby nie było ;P), już im biskupi wybaczyli, już to, już siamto… A tacy Japończycy? „Zabicie Japończyka wciąż mieści się kanonach political correctness” (c) gambit.

I tym głębokim przemyśleniem kończę niniejszą reckę.
(722)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004