×

Vettaiyadu Villaiyadu

Pod tym dziwnym tytułem kryje się moja pierwsza przygoda z tamilskim kinem policyjnym. Nie narzekajcie więc, że znów o Bollywoodzie piszę (jutro lecę na trzecią „Mumię” to potem będzie powiew normalności na blogu), bo to nie Bollywood jeno Kollywood ;P A na dodatek wyjątkowo oglądalny dla tych, którzy nie trawią indyjskiej wsi spokojnej, wsi wesołej, czyli dla Was, Drodzy Moi. Dlaczego? Ano dlatego, że…

Raghavan (Kamal Hassan) jest chlubą policji z Tamil Nadu. On i jego słynny instynkt rozwiązali już niejedną sprawę. Nic więc dziwnego, że gdy znika Rani, córka szefa policji Aarogyaraja (Prakash Raj), prywatnie przyjaciela Raghavana, ten zwraca się właśnie do niego. I słusznie, bo nie mija pięć minut, a Raghavan rozwiązuje sprawę. Mija jakiś czas. Wszystko wskazuje na to, że Raghavanowi przyjdzie się zmierzyć jeszcze raz ze sprawą Rani, a śledztwo tym razem dotrze aż do Stanów Zjednoczonych. Raghavan także.

I właśnie dlatego, jeśli już kiedyś padnie Wam na mózg i postanowicie spróbować z Kollywoodem, to możecie spokojnie od tego filmu zaczynać, bo większość jego akcji dzieje się w opatrzonych Stanach Zjednoczonych. Jest FBI, jest NYPD i są agenci w garniturach. A oprócz tego jest thriller o seryjnym mordercy okraszony solidnymi splatterami krwi i krwi tętniczej buchającej z rozciętej szyi.

Przed seansem nie wiedziałem o filmie zupełnie nic. Zresztą, kto przy zdrowych zmysłach by w ogóle wpadł na jakąkolwiek informację o filmie, który ma taki tytuł? Nie wyobrażam sobie, gdzie musiałbym klikać, żeby się na niego natknąć. No ale powiedziałem Aśkowi, że obejrzymy, co będzie chciała i padło na ten tytuł. Trochę sceptycznie byłem do niego nastawiony, bo mi brzmiał na jakiegoś przegadanego bzdeta z wątpliwej jakości humorem, ale słowo się rzekło, film poszedł i, voila, niespodzianka. Całkiem toto fajne. Zaczęło się od napierdalanki, więc siłą rzeczy było dobre. Przyjechał Kamal, rozchylił powiekę i rzekł do oprycha, że jak jest taki hop siup to mu lewe oko wydłubie. A jak nie da rady, to znaczy, że jest pipa. Nie dał rady…

A potem, o dziwo, zamiast pitolenia o miłości, szybko zaczął się rasowy thriller o poszukiwaniu seryjnego mordercy. Były rozkopane groby, rozkładające się trupy, była zagadka kto, co i dlaczego, był śmiertelnie poważny grubasek z wąsem rzucający fajnymi tekstami w stylu:
– Kurwa, kurwa, kurwa!
– No i po co ta „kurwa”? Czy to imię twojej matki?
i śmiejący się do rozpuku, że badgajowi się zacięła spluwa. „Pokaż gnata, zademonstruje ci jak to trzeba robić” – rzucał Grubasek plując krwią, bo wcześniej został pocięty skalpelem i obrzucany flaszkami z gorzałką. Naprawdę mało było pierdół, a jedynie sama akcja. No chyba, że nie liczyć zadziwiającego zbiegu okoliczności, że obok głównego bohatera w nowojorskim hotelu mieszkała akurat laska z Tamil Nadu. No zdarza się, prawda? Swoją drogą Dżojstikę… Jyothikę występującą w tej roli widziałem po raz pierwszy. Powiadają, że to tamilska megagwiazda, ale ja jakoś tak sceptycznie do niej jestem nastawiony. Owszem, sympatyczna, ale wolę Myszę… Trishę.

Plusem dodatnim było też to, że nie było w tym filmie tak lubianego na południu Indii pitolenia o polityce, ani studentów walczących o dobro tych, którzy sami nie potrafią o nie zawalczyć. No i fajnie, że darowali pół godziny komediowych wstawek z gatunku „Indus w Nowym Jorku nie wie, jak spuścić wodę w hotelowym kiblu”. Raghavan przyjechał do Stanów i normalnie zaczął współpracować z druhem z FBI. Bez kompleksów. I choć nie uniknięto piosenek (w tym jednej z seryjnym mordercą w roli śpiewano-tanecznej; Asiek mówi, że to nie on, ale ja się upieram; choć trzeba przyznać, że ze dwie piosenki były normalną „ilustracją” do akcji, a nie osobnym teledyskiem – i to również uważam za plus) i uproszczonego potraktowania nielogicznego momentami scenariusza, to ja to wybaczyłem i pretensji nie miałem. Bo fajnie się całość oglądało, na pewno lepiej niż ewentualny polski film o polskim glinie na Jackowie.

Niestety tylko do połowy. W połowie poznaliśmy personalia poszukiwanego mordercy i całość zamieniła się w romans i pogoń kota za myszką i myszki za kotkiem. Ta druga połowa była już za bardzo rozwleczona i niepotrzebna. Spokojnie można było z godzinkę wyciąć (i tak zostałyby dwie) i nikomu by się krzywda nie stała. Szkoda, bo naprawdę fajnej pierwszej połowie, druga już przynudzała i w zasadzie niewiele się już działo odkąd Raghavan wrócił do Indii. Nic poza przewidywalnym standardzikiem pozbawionym spektakularnych scen (ach, jakby było fajnie jakby tak dopchnąć z kopa tę siekierkę w łepetynie…), który sprawił, że więcej niż mocne 4(6) nie dam.

Ale serio, jeśli chcecie zobaczyć jakiś indyjski film, bo jeszcze żadnego nie widzieliście, to nie zważając na tytuł spróbujcie z „Vettaiyadu Villaiyadu”. Przy odrobinie dobrej woli zapomnicie, że to indyjski film. Choć to będzie też wymagać zamknięcia oczu w scenach ze wsteczną projekcją hehe.
(656)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004