×

Hancock

Chyba zacznę od osobistej refleksji. Ale jeszcze nie jestem pewny… No dobrze, zacznę. Otóż ostatnimi czasy, co siądę do pisania recki to towarzyszy mi uczucie, że nie mam nic do napisania i że po dwóch akapitach skończę i że może lepiej napisać, gdy będę miał siłę do pisania, a nie pisać, żeby było napisane. A że dochodzi do tego uczucie senności, to naprawdę dziwne, gdy potem okazuje się, że napisałem w sam raz. Może nie elaborat, ale też nie fraszkę. No, ale dzisiaj mam to samo uczucie, więc na wszelki wypadek ten właśnie wstępny akapit, który gdybym sam przeczytał, to bym sobie powiedział: „Łorany, Q, skończ pitolić!”. No dobra, nie ma się co czaić. Zamiast „pitolić” powiedziałbym „pierdolić”. Taki jestem, co zrobić. Chamski i wulgarny. I pachnę skisłymi jagodami. I bredzę 🙂

Bohaterem „Hancocka” jest Hancock (Will Smith). Hancock jest superbohaterem, który ma wszystko w nosie. Potrafi latać, jak przystało na superbohatera jest silny niczym superbohater, kule się go nie imają tak samo jak Karola Świerczewskiego, a jak mu powiedzieć, że jest dupkiem to się wkurza. Tyle tylko, że woli łoić wódkę w parku, a gdy już z łaski swojej zechce mu się uratować świat, to przy okazji rozwali połowę miasta i brzydko odpyskuje staruszce. Wszystko się jednak zmieni (a przynajmniej spróbuje zmienić), gdy na drodze Hancocka stanie spec od PR-u, który postanowi zmienić oblicze superbohaterskiego wrzoda na dupie.

Willa Smitha lubię bardzo i w zasadzie uważam, że każdy film z Willem Smithem powinien być fajny. Nie wiem, dlaczego tak mam, ale nie odstępuje ode mnie wrażenie (kolejne), że chłopak ma nosa do dobrych scenariuszów i skoro już w czymś gra to musi to być dobre. Tymczasem Will Smith robi wszystko, żebym się pozbył tego przekonania i coraz więcej słabych filmów wybiera. I choć w każdym z nich, niezależnie od jego jakości, Will Smith jest tym samym Księciem z Bel Air pełnym zawadiackiego uroku i ironicznego poczucia humoru (uratowało to już kilka filmów od totalnej klapy), to jednak coraz częściej wychodzi na to, że to za mało. Że, owszem, można Willa Smitha lubić, traktować jako dobrego przyjaciela (ja nie wiem, ale nie wyobrażam sobie, że Willa Smitha można nie lubić) i śmiać się z jego żartów, ale wcześniej czy później przychodzi refleksja: „kaman, a dobry film, gdzie?”. A ostatnio refleksja taka przychodzi zawsze w okolicy połowy filmu, co skłania mnie ku koncepcji, w myśl której, Will Smith zgadza się na zagranie w filmie od razu po usłyszeniu pomysłu na ów film, a potem budzi się z ręka w nocniku, gdy nie opłaca się już zrezygnować i bulić ciężkie odszkodowanie. Zarówno bowiem „Jestem legendą” jak i „Hancock” mają świetne pomysły, których rozwiązanie jest rozczarowaniem niestety.

I tak w „Hancocku” tym, co najlepsze jest pomysł na film. Genialny w swojej prostocie – superbohater, który ma wszystko w dupie. Idealny punkt wyjścia dla dobrej komedii z fajnymi efektami specjalnymi. Proste, pomysłowe, genialne. I ku zadowoleniu widza pierwsze minuty „Hancocka” są właśnie takie. Hancock ma kaca i rozpieprza pół miasta za każdym razem, gdy tylko spróbuje komuś pomóc. Co prawda efekty są trochę takie słabe jak na dzisiejsze możliwości (puk puk „Jestem legendą” puk puk), ale charyzma Willa Smitha załatwia sprawę i kibicowanie jemu i jego chamstwu nie pozwala zwracać uwagi na takie pierdoły, że w gruncie rzeczy mógłby chłopak trochę lepiej latać.

A potem jest już tylko gorzej… Zamienia się to wszystko w jakiś z dupy wyjęty (musicie mi wybaczyć, jeszcze z miesiąc dwa będę zafascynowany powiedzeniem „z dupy wyjęte”) dramat, który filmowi do niczego potrzebny nie jest. Pojawia się on razem z pojawieniem się Charlize Theron, która robi wszystko, żeby wyglądać na postać podejrzaną o coś. Zerka co chwilę spod byka i widać, że ma za uszami jakąś tajemnicę. W efekcie wyjawienie tej tajemnicy przyjmuje się z ulgą, że już nie będzie trzeba udawać, że się nie widzi, że bohaterka grana przez Theron nie jest zwykłą kurą domową, która pichci cienkie obiadki i zajmuje się synkiem, który nomen omen działał mi na nerwy. Czasem tak mam, sam wygląd dzieciaka mnie wkurza, denerwuje i mam ochotę udusić osobę odpowiedzialną za casting. No i potem jest coraz bardziej dramatycznie, a im bardziej jest dramatycznie tym ja bardziej ziewałem i powtarzałem pod nosem: „kurna, ale to romantyczne”. Ewentualnie „Łojakie to głupie”. Pomysł na film był prosty, wystarczyło go pociągnąć, ale nie, trzeba było zagmatwać.

Zagmatwać i dodać „głównego” bedgaja, który był już zupełnym śmiechem na sali. Pomijam fakt, że taki on był główny jak z koziej dupy trąbka, to na dodatek swoim zachowaniem potwierdzał bijącą z jego twarzy jełopowatość. Jeszcze skryty za maską mógł budzić postrach, ale gdy ją zdjął… Ja wiem, celowe to na pewno i w pewien sposób przewrotne, ale ja tego nie kupuję. Bedgaj powinien chcieć zniszczyć świat, a nie napluć do zupy nielubianemu superbohaterowi. A już totalnym idiotyzmem jest chęć wzięcia odwetu na superbohaterze. Powtarzam: SUPERBOHATERZE. Facet lata i rozpieprza małym palcem pędzący pociąg, a te trzy sieroty planują, że mu nakopią. Jak to się mówi: albo są wyjątkowo odważni, albo wyjątkowo głupi. Stawiam na to drugie. Szkoda, bo może jakiś poważny przeciwnik zmusiłby Hancocka do zajęcia się tym, o czym miał być ten film, a nie pseudopsychologiczną walką z samym sobą i z własną przeszłością. To nie miał być film o tym, kurwa mać!

Jednym słowem: połowa dobra, połowa do dupy. 3(6). No dobra, 3+(6)
(642)

PS. Co nie zmienia faktu, że z dziką chęcią obejrzałbym film pt. „Bad Santa Vs. Hancock”.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004