×

Projekt 1000 (Część 4)

Na początek czwartego odcinka dwie wiadomości, dobra i zła. Dobra jest taka, że nawet mi się chce pisać (choć zbieram się gdzieś tak od szesnastu godzin), a zł jest taka, że nie zabrałem ze sobą spisu moich filmów video. No i teraz dwa wyjścia: pisać pi razy oko (mniej więcej pamiętam, co tam mam na początku spisu, choć raczej mniej niż więcej), albo nie pisać i poczekać, aż wrócę do domu i dorwę się do spisu. Z jednej strony optowałbym za tym drugim, ale jeśli tak zrobię to znowu będzie dzień bez notki. Bo tak na siłę, żeby tylko było, to nie chcę pisać.

No to się wyżaliłem, można pisać.

„Cobra”

Po mieście grasuje seryjny morderca kobiet. Złapać go może jedynie niepokorny glina, działający poza granicami prawa – Marion (nie mów nikomu) „Cobra” Cobretti. Szybko okazuje się, że nie tylko z czołowym czarnym charakterem filmów z lat 80., Brianem Thompsonem, przyjdzie mu się zmierzyć.

Kiedy po raz pierwszy oglądałem „Cobrę” to wiedziałem już kim jest Sylvester Stallone, bo miałem za sobą między innymi seans trzeciej części „Rambo” (jeden z filmów, który oglądałem na pożyczonym odtwarzaczu, który pierwszy raz wylądował w moim domu). Zresztą, o ile mnie pamięć nie zawodzi, fragmenty „Cobry” też dane mi było pooglądać w „Video Piratach” na regionach. Zdaje się, że pokazywali scenę pościgu za półciężarówką i Cobrę prującego ze swojego kultowego pistoletu maszynowego. Tak czy siak wybrałem się z rodzicami do kina i właśnie tam zaliczyłem ten film. Nie wiem ile lat miałem, ale pamiętam, jak rodzice pytali się pani bileterki czy to odpowiedni film dla takiego dziecka jak ja. Dziwne, ale nie widziała obiekcji i bez problemu wszedłem na salę kinową. i zaczęło się od charakterystycznego głosu Stallone mówiącego, że w Ameryce nic innego się nie robi, ale całymi dniami gwałci.

A tak kończą temat rodziców i „Cobry” to pamiętam, jak po seansie nie mogli się nadziwić, jakie fajne w tej Ameryce mają kosze na śmieci. Jest w „Cobrze” taka scena, w której Sly wraca z pracy (fajna praca) do domu i przed wejściem podnosi pokrywę z takiego pojemnika i wrzuca do niego gazetę. Kto to wtedy mógł wiedzieć, że to nie jest kosz na śmieci tylko… grill. A ja z kolei nie mogłem przez długi czas ogarnąć sceny z jedzeniem pizzy i czyszczeniem broni. Wydawało mi się, że te przyrządy do czyszczenia gnata to jakieś cusie do tej pizzy. Zresztą chyba nawet nie wiedziałem, że to pizza. W tak barbarzyńskim kraju przyszło mi dorastać.

Sam film na pniu stał się czystym kultem. Kultowy był sam Cobra, kultowe były jego teksty („Jesteś zarazą, a ja lekarstwem”)

, kultowy był jego pistolecik maszynowy, kultowa była zapałka, którą trzymał w kąciku ust (też z taką od czasu do czasu chodziłem), kultowe były jego okulary na 1/3 twarzy (miałem takie same, a jakże), no i na końcu kultowy był jego czarny samochód z rejestracją „Awsom 50”. Nie wiem dlaczego, ale w żadnym słowniku nie mogłem odnaleźć, co to też znaczyło to całe „awsom”.

Więcej fot tego fajowego samochodziku TUTAJ

I nawet Brigitte Nielsen była wtedy kultową aktorką. Wszystko było kultowe… A „Cobrę” widziałem całkiem niedawno temu jeszcze raz i dalej była fajna.

***

„Commando”

Jest w tych „starych” filmach coś takiego, że pełne są niezapomnianych dialogów, onelinerów i innych tego typu rzeczy. Serio, teraz jednym uchem wpada to co mówią do nas z ekranu, a drugim wypada. Jakieś tam teksty może i zostają po seansie, ale gdy minie miesiąc dwa to do widzenia, przemijają jak przysłowiowe łzy na deszczu. A takie „starocie” jak „Commando”? Spokojnie minęło kilka lat od chwili, gdy widziałem ten film ostatni raz, a bez wysiłku odtwarzam w głowie te wszystkie:

– Pamiętasz, jak mówiłem, że zabiję cię na końcu?
– Tak!
– Kłamałem.

– Co z nim zrobiłeś?
– Puściłem go.

– Boisz się? Powinieneś. Były zielony beret zaraz ci dokopie.
– Zielone berety to ja jadam na śniadanie. Gdy jestem bardzo głodny.

– Proszę go nie budzić. Jest śmiertelnie zmęczony.

Itd.

Bohaterem „Commando” jest były super-żołnierz, John Matrix (Arnold Schwarzenegger), który chce sobie w spokoju żyć. Ale kiedy zbiry porywają mu córkę (Alyssa Milano:

) to nie pozostaje mu nic innego jak w lewą rękę chwycić M-60, a w prawą poczwórną wyrzutnie rakiet (zawsze mnie zastanawiało po kiego grzyba chce mu się ją dźwigać skoro już tylko dwa pociski mu zostały; nad tym, jak udźwignął to wszystko się nie zastanawiam, bo to przecież Arnie) i pozabijać wszystkich, którzy nawiną mu się pod rękę.

Z „Commando” wiąże się moje najbardziej traumatyczne filmowe przeżycie z młodości (nie licząc tego, gdy prawie zemdlałem na widok wydłubanych oczu w „Niepokonanym wojowniku”). Miałem kupione bilety na seans, czekałem na niego jak na zbawienie, a tu w dniu seansu przyjechał z pracy ojciec i powiedział, że seansu nie będzie, bo spaliła się nyska, która wiozła do Zawiercia kopię filmu. Byłem zdruzgotany, no ale jakiś czas potem do kina w końcu trafiłem i oczywiście byłem zachwycony, bo jakże by inaczej. Ten kultowy początek ze śmieciarzami i wszystko inne potem… Potem obejrzałem „Commando” w telewizji i się zdziwiłem. Pamiętałem z kina scenę, w której Arnie ucinał badguyowi rękę maczetą, a w telewizji tego nie pokazali.

Jak się okazało kilka lat później (znaczy się okazało, ja doszedłem do tego genialnego wniosku), w tv pokazywali oczywiście ocenzurowaną wersję. Choć tak na chłopski rozum to co tu cenzurować w filmie, w którym ginie ze sto osób albo i więcej.

Trza by kiedyś powtórzyć. Jestem pewien, że będzie równie fajny, co wtedy.

***

„Czerwony skorpion” [„Red Scorpion”]

Był Sly, był Arnie, no to teraz czas na Dolpha Lundgrena i jego najlepszy film, w którym również ludzie giną w ekspresowym tempie zabijani przez baaardzo duży karabin maszynowy. Kto by to dzisiaj udźwignął, to nie wiem…

Z fabułą może być kłopot większy niż zwykle, bo „Czerwonego skorpiona” to nie widziałem ze sto lat. No, ale jest chyba tak, że ruscy coś tam brużdżą w Afryce(?), a głównym wojownikiem oddziałów Specnazu jest Nikołaj (Dolph). Tyle, że Nikołaj widzi, że ruskie są niesprawiedliwie i po krótkiej kuracji na pustyni zaczyna zabijać swoich chlebodawców. A wszystko w rytm piosenki, o której pisałem w przypadku „Predatora czyli „Long Tally Sally”.

Właśnie kuknąłem na IMDb. Geez, jak można się tak nie znać na filmach i dać „Czerwonemu…” 4(10)? Ludzie to mają nasrane we łbie. Ja rozumiem, że Dolphowi dość daleko było do klasy Arniego i Sly’a, a i w tych krótkich spodenkach nie wyglądał zbyt poważnie, ale jakiś szacunek dla klasyki się należy, a i dla chłopa, który potrafił udźwignąć takiego ciężkiego gnata. W każdym bądź razie ja tam z pięć razy ten film widziałem i ani razu nie żałuję. No bo cóż tu żałować. Film bez fabuły z prawie nieustannym zabijaniem złych ruskich. Nie może być zły.

***

„Błękitny Grom” [„Blue Thunder”]

Jedną z kluczowych cech hollywoodzkiej kinematografii lat 80. było propagandowe machanie szabelką i pokazywanie, jakich to niepokonanych wojowników rodzi amerykańska ziemia i jakiego to zarąbistego sprzętu wojskowego nie mają. Błękitny Grom należał właśnie do tej menażerii wojskowych sprzętów. Był bezgłośnym helikopterem, który był taki sprytny, że w autobusie pełnym zakładników i terrorystów, po którym przejechał serią z działka pokładowego, poginęli tylko terroryści (choć ciekawym było założenie, że autobus porwą goście wymalowani na czerwono…). Za sterami BG siedział niedawno zmarły Roy Schneider, który miał zegarek-marzenie każdego, kto widział ten film (co on w ogóle odmierzał? zwykły timer z kreseczkami, nie?), a cały film kończyło solenne zapewnienie twórców, że nic nie zmyślili, a takie cuda są na wyposażeniu amerykańskiej armii.

„Błękitny Grom” to jeden z pierwszych filmów, jakie widziałem w kinie. Dużo nie brakło, a nic bym nie obejrzał, bo nie chcieli mnie wpuścić na salę kinową. No, ale ojciec coś zakombinował i wlazłem. A wszystko przez to, że w filmie była tzw. „goła baba”. Teraz już nie pamiętam czy całkiem czy może tylko trochę, ale fakt faktem chłopaki używali helikoptera do podglądania laski, która nago ćwiczyła jogę czy tam inny aerobic. I tak sobie teraz myślę, o co chodziło z tym fenomenem „gołej baby” w filmach. Do dzisiaj pamiętam wybuch radości w kinie na widok nagiej Jamie Lee Curtis w „Nieoczekiwanej zamianie miejsc”:

O co to chodziło? Przecież rodzime kino serwowało gołe baby w ilościach hurtowych (nawet w serialach telewizyjnych były gołe baby – w takim „07 zgłoś się” to była zawsze jedna goła baba na odcinek), więc skąd takie podniecanie się gołymi babami w amerykańskich filmach? Ktoś ma jakiś pomysł?

A pomijając gołe baby (znaczy fajnie, że są, żeby nie było) to „Błękitny Grom” fajowym filmem był i pewnie jest do tej pory. Nawet z tą commodore’ową grafiką.
(624)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004