×

Talk to Me

Pamiętacie taką drobną czarnoskórą dziewczynę, która w „Milczeniu owiec” razem z Clarice Starling zawyżała liczbę żeńskich studentek w akademii FBI? Pojawiła się parę razy na ekranie pomagając wkuwać Clarice do egzaminów, a kilka lat później z pewnością bardzo cierpiała, że Zaillian i Mamet wycięli ją całkowicie z książki Harrisa i nie uwzględnili w „Hannibalu”. Nic nie wskazywało na to, że zostanie gwiazdą filmową na miarę Jodie Foster, a potwierdzały to jej późniejsze występy w takich hitach jak „Hard Target” z Jean Claude van Dammem. I rzeczywiście, ten akapit nie skończy się hollywoodzkim happy endem, bo Kasi Lemmons gwiazdą filmową nigdy nie została, a jej nazwisko chyba mało komu coś mówi. Pani Lemmons doszła jednak do tego samego wniosku, że próżno szukać swojej szansy przed kamerą, i postanowiła spróbować swoich sił z drugiej strony obiektywu. No i dość prędko za sprawą „The Caveman’s Valentine” okazało się, że była to dobra decyzja. Coś jednak u pani Lemmons z siłą przebicia nie tak, bo na kolejny jej film przyszło czekać aż sześć lat i mam szczerą nadzieję, że teraz już pójdzie jej dużo szybciej, bo „Talk to Me”, który wyreżyserowała jest bardzo fajnym filmem.

I tym przydługim wstępem załatwiłem sprawę narzuconej na siebie przez siebie konieczności dłuższego pisania o obejrzanych filmach. Teraz mogę już całkiem krótko, taki sprytny jestem.

Są dwie absolutnie pewne rzeczy, które wiem o Ameryce. Niezależnie od wszystkiego, zawsze wynajdą jakąś znaną osobowość, o której jeszcze nie było filmu i zawsze, ale to absolutnie zawsze, wynajdą jakieś sportowe wydarzenie, które również nie miało zaszczytu być zekranizowanym, a po którego obejrzeniu człowiek się dziwi, że niemożliwe, żeby o takiej historii nie było jeszcze filmu. Historia kina ma ponad sto lat, co roku kręcą kilka takich filmów i nigdy im się jeszcze tematy nie skończyły. „Talk to Me” to opowieść z pierwszego ze wspomnianych gatunków, przedstawiająca życie radiowego didżeja i gwiazdy telewizyjnego tokszołu, Peteya Greene’a.

Historia życia Greena to typowa opowieść z gatunku „od zera do bohatera”. Green, narkoman i bywalec zakładów penitencjarnych, pewnego dnia odkrywa swoje powołanie i zasiada za mikrofonem więziennej rozgłośni. Kilka lat później, pod koniec lat sześćdziesiątych, zatrudniony przez popularną waszyngtońską stację radiową, zyskuje coraz większą popularność wśród murzyńskiej ludności. A wiadomo, czasy są niespokojne i społeczność murzyńska potrzebuje przywódców i ludzi, którzy nie boją się powiedzieć prawdy.

I tak poznajemy życie i twórczość Greene’a, które przypada na burzliwy okres w historii Ameryki. To właśnie ona jest drugą bohaterką tego filmu, bohaterką dla nas trochę mniej zrozumiałą, bo czasem pojawiają się w niej nazwiska, które nic nam nie mówią (a przynajmniej tym, którzy się dogłębniej tą historią interesują). Tak czy siak dostajemy ciekawą opowieść z silnym historycznym backgroundem, okraszoną fajną muzyką, więc doprawdy nie ma co narzekać. Obejrzałem ją z ciekawością i przyjemnością i ze smutkiem muszę stwierdzić, że do końca zdziadziałem, bo aktualnie coraz bardziej skłaniam się ku takiemu kinu niż ku łubudubu i daj ju materfaker. I pomyśleć, że kiedyś kpiłem z motto Zarębskiego w Wyborczej, w którym pisał, że kiedyś lubił sensacyjne kino klasy B, ale obecnie uważa je za bzdurę i stratę czasu – coś w ten deseń w każdym bądź razie. Po tym poznać, że człowiek się starzeje? Bo chyba coraz bliżej mi do takiego wyznania. 5(6). Ciekawy i interesujący film, choć momentami zbyt sztampowy. No, ale skoro takie było życie pana Greene’a to co zrobić?

Be cool, y’all.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004