×

„Flight of the Living Dead: Outbreak on a Plane” aka „Plane Dead”

– Chodziłam kiedyś z gliniarzem. Jedyne, w czym był dobry, to drapanie mnie po plecach w miejscu, do którego nie mogłam dosięgnąć.
– Ciagle cię tam swędzi?

Czterdziestoletnia rozwódka Megan wraca do Paryża z weekendu w Los Angeles. W samolocie poznaje dwudziestoletniego Sama, który od samego początku ją intryguje. A gdy okazuje się, że nie dość, że jest przystojny, to jeszcze ponad swój wiek dojrzały, Megan zaczyna darzyć go jeszcze większym zainteresowaniem. Długie rozmowy o życiu i filozofii sprawiają, że w ciągu kilku minut zainteresowanie chłopakiem zaczyna się pogłębiać. Czy jednak różnica wieku jaka dzieli obydwoje nie jest zbyt duża? Jak zareagują jej znajomi na ewentualny związek? Czy jest sens wikłać się w taki romans? Na te i na wiele innych pytań Megan będzie musiała znaleźć odpowiedź podczas lotu przez ocean.

Żartuję. W samolocie wybucha plaga zombie, które zjadają wszystkich, którzy nawiną im się pod zęby.

Całkiem sympatyczny „low budget zombie movie”, a którym znaleźć można parę znanych twarzy należących do serialowych i filmowych aktorów trzeciego planu. I choćby to wyróżnia już „”Flight…” od innych tego typu „low-bugetowców”. A tak poza tym standardowo choć bez zbytniego polotu (szczególnie jak na film o locie cha cha cha).

To, co najbardziej mi nie pasowało podczas oglądania to fakt, że cały film był… zbyt poważny. Nie wiem czy taki był zamiar reżysera czy może nie umiał zrobić niepoważnego filmu na niepoważny temat, ale fakt pozostaje faktem – wszystko było jakoś tak bardzo na serio. Oczywiście nie piszę tu, że „Flight…” to kino moralnego niepokoju, bo cała masa tam niepoważnych rzeczy (wybuch pod pokładem rulez), ale zabrakło czegoś, żeby można było napisać, że to film z jajem. Jest sporo krwi, sporo komputerowego gore i parę pomysłowych śmierci, ale jakoś tak przez cały czas czułem, że reżyser chciał zrobić jak najbardziej poważny film na obrany przez siebie temat, czyli „co by było, gdyby w samolocie wybuchła epidemia zombie”. A trzeba było potraktować to z dużo większym luzem i poczuciem humoru. Nawet onelinerów było jak na lekarstwo, a przecież taki temat to źródło do setek absurdalnych dialogów, które nigdzie nie pasowałyby bardziej niż w filmie o zombie w samolocie.

„Flight…” to również film niewykorzystanych możliwości i poucinanych wątków. Jest np. na pokładzie samolotu zakonnica. I co? I nic. Jest chłopak, który bzyka dziewczynę swojego najlepszego kumpla. I co? I nic. Jest kapitan samolotu, dla którego to ostatni lot przed emeryturą (LOL). I co? No, tutaj trochę więcej niż nic, ale i tak prosiło się o więcej. W związku z tym pierwsza połowa filmu to mnożenie takich wątków a druga to długo oczekiwana jatka, w której z mnożonych wcześniej wątków niewiele wynika. Plus z dziesięć minut przerywników, w których możemy sobie popatrzeć na lecący samolot tak jakbyśmy nie wiedzieli, że akcja dzieje się w samolocie. Wniosek z tego prosty – reżyser i spółka mieli pomysł na zrobienie krwawej jatki i taką powinni zrobić od samego początku. A tak to wyszło przynajmniej 40 niepotrzebnych minut, które nic do filmu nie wniosły i które trzeba było „przeziewać”.

No, ale ostatecznie nie jest to zły film. Ci, którzy nastawiają się przed obejrzeniem na krwawa jatkę, taką krwawą jatkę otrzymają, więc nie ma co narzekać. To typowy „imprezowy” film do pooglądaniu przy piwie w towarzystwie znajomych, na pewno wyróżniający się na tle innych gniotów nakręconych za psie pieniądze choć momentami nieznośnie „komputerowy”. A że za psie pieniądze nie można mieć cudów CGI… 4-(6)
(540)

PS. Powiadają, że nie da się otworzyć parasola w dupie. Cóż, w dupie może i nie, ale…

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004