×

„Incredible Kung Fu Mission”

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i za siedmioma lasami była sobie smutna kraina, w której „Rambo” był filmem tzw. „politycznym”, a w telewizji puszczano jedynie filmy wyprodukowane w najlepszym na świecie kraju – Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
– O, szampan.
– Radziecki!
„Jan Serce”
W tej smutnej krainie posiadanie magnetowidu było oznaką zamożności, a jeśli ktoś miał w domu taki sprzęt, to znaczyło, że to albo spekulant, albo wrócił z kontraktu w Iraku.

Posiadanie magnetowidu równoznaczne było z posiadaniem przyjaciół, którzy wychowani na radzieckiej propagandzie złaknieni byli kontaktu ze „Zgniłym Zachodem”. Nic więc dziwnego, że jeśli ktoś w domu już taki magnetowid posiadał, to mógł spodziewać się również tabunów gości, którzy chcieli obejrzeć szósty raz film z „Mongołem” (punkt widzenia ówczesnego ucznia podstawówki) a jedyne dwie kasety eksploatowane były do wytarcia się rolek.

Żyłem sobie w tej smutnej krainie, aż pewnego dnia do domu mojego kumpla zawitał cud techniki obsługiwany pilotem (sąsiadka parę lat później: „ale ten pilot to cudowna rzecz; myślałam, że to będzie miało taki gruby sznur połączony z telewizorem…”) a oprócz tego ze dwie kasety na krzyż. Na jednej z nich było porno, co znacznie utrudniało sprawę jej oglądania, co zresztą nie podobało się nikomu, bo właśnie na niej był również nasz ulubiony film z ww. wspomnianym „Mongołem” (Professor Toru Tanaka w „An Eye for an Eye” z bożyszczem internautów dwadzieścia pięć lat później, Chuckiem Norrisem w roli głównej). Trzeba było poczekać aż mama kumpla przewinie kasetę i dopiero potem oglądać. Co ciekawe nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby po „tajniacku” obejrzeć tego pornosa.

Zastanawiacie się zapewne do czego zmierzam (albo i nie, bo jeszcze nie wymyśliłem tytułu tej notki a jak już wymyślę, to może wszystko od początku będzie jasne). Ano zmierzam do tego, że na jednej z tych eksploatowanych kaset był film z gatunku kung-fu, który zwał się „Trzech mistrzów”. W zasadzie nie wiadomo dlaczego taki właśnie miał tytuł (podejrzewam, że dosłowne tłumaczenie niemieckiego tytułu), ale nikomu to nie przeszkadzało w obejrzeniu go po kilkanaście razy a potem ćwiczeniu na podwórku kung-fu. Film miał wzięcie przez dłuższy okres czasu, bo i ja ze dwa, trzy lata później doczekałem się magnetowidu w domu i już spokojnie mogłem go oglądać (film nie magnetowid) kiedy tylko chciałem. A, że magnetowid miał funkcję zwolnionego tempa, to puszczało się bijatyki klatka po klatce i można było lepiej pojąć istotę kung fu.

Fabuła „Trzech mistrzów” była prosta. Był sobie zły blondyn z wąsami stylizowany na Supermana (zresztą zarazem reżyser filmu),

który uwięził jakiegoś tam szefa, którego trzeba było odbić z niedostępnej fortecy. Do zadania jego odbicia wyznaczono mistrza sztuk walki, który miał wytrenować pięciu niudaczników (grabarza, żonglera itp.) do przeprowadzenia samobójczej misji. Po wytrenowaniu ruszyli na ową misję i do końca filmu ktoś się z kimś tłukł. Zresztą na początku filmu i w środku też się tłukli.

Jak to się wtedy oglądało! Ruscy nigdy nie potrafili zrobić dobrego filmu o kung-fu. Zresztą, z tego, co mi wiadomo, złych też nie umieli.

A potem nadszedł zmierzch „Trzech mistrzów”, którzy w nawale coraz większej ilości filmów odeszli w zapomnienie. Kasetę z filmem pokrył kurz a zaraz potem zniknęła z horyzontu rozpoczynając tym samym moje kilkuletnie poszukiwania dzięki którym mogłem się poczuć niczym Indiana Jones. Żartuję, batem bym sobie krzywdę zrobił.

Fakt faktem, że po kilku latach nostalgia za ulubionym filmem z dzieciństwa wzrosła do wymiarów pchających mnie do działania. Mówiąc wprost: postanowiłem znaleźć gdzieś ten film i go obejrzeć. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Poszukiwania szybko utknęły w martwym punkcie, a tytuł „Trzech mistrzów” nic nikomu nie mówił. Wypożyczalnie rozkładały ręce (cóż za personifikacja!), znajomi kiwali przecząco głowami a ja ja traciłem nadzieję na pozytywne zakończenie poszukiwań. I tak mijały lata.

Jakiś czas potem w telewizji, bodajże w niedziele wieczorami, pokazywano serię dokumentów o magii hollywoodzkiego kina. Każdy odcinek był o czymś innym: a to o pościgach samochodowych, a to o strzelaninach, a to w końcu o bójkach na pięści. Oglądałem to pasjami a w jednym z programów zobaczyłem fragment poszukiwanych „Trzech mistrzów”. Serce zabiło mocniej, choć angielski tytuł podany na dole ekranu wzbudził moją lekką konsternację – „Incredible Kung Fu Mission” w żaden sposób nie pasowało do „Trzech mistrzów”. No, ale obraz nie kłamał, a i ja wierzyłem mojej pamięci, że mnie nie zawodzi i skoro widziałem fragmenty „Trzech mistrzów” to, do diabła, je widziałem! „Zapuściłem” więc searcha na tytuł „Incredible Kung Fu Mission” i… nic. Na nic się zdało nawet wysłanie znajomego do sklepików video w Chińskiej Dzielnicy Nowego Jorku. Po raz kolejny nadzieja na odnalezienie umarła, a ja coraz częściej myślałem, że widocznie coś mi się pomyliło i choć widziałem fragment poszukiwanego filmu, to jednak zapamiętany angielski tytuł musiał odnosić się do czegoś innego.

A potem, cóż za niespodziewany zwrot akcji, kolejne pięć, albo i więcej, lat później pod wpływem impulsu wpisałem w wyszukiwarkę YT „Incredible Kung Fu Mission” i voila, znalazło, co trzeba:

Pisałem tu już zresztą o tym. Wszystko więc było już rozgryzione, wszelkie wątpliwości rozwiane a ja miałem pewność, że „Trzech mistrzów” = „Incredible Kung Fu Mission”. I żeby nie przedłużać…

WCZORAJ PO PRZYNAJMNIEJ PIĘTNASTU LATACH POSZUKIWAŃ ZNÓW ZOBACZYŁEM SWÓJ ULUBIONY FILM Z DZIECIŃSTWA!

Bardzo często z filmami z dzieciństwa jest tak, że zwyczajnie nie wytrzymują próby czasu. Oglądamy je i zastanawiamy się jakim cudem coś takiego mogło nam się kiedyś podobać. Oczywiście, jak od wszystkiego, są wyjątki i od tej reguły, ale niestety większość filmów po ponownym się z nim zetknięciu traci zupełnie swój czar i urok, który tkwił nam w głowie od dzieciństwa. Dlatego zwykle lepiej nie próbować oglądać takich filmów choćby najbardziej nam na tym zależało, bo z pięknych wspomnień nie pozostanie nic poza pustym śmiechem i konkluzją: „jaki ja byłem kiedyś głupi”. A jak to jest w przypadku „Incredible…”? Z tym filmem jest trochę łatwiej, bo to typowa nawalanka kung fu, więc z grubsza wiadomo, czego się spodziewać. Tłuką się przez 75% filmu i to jest cała fabuła, dlatego mniejsze ryzyko wpadki podczas ponownego seansu. I rzeczywiście sprawdza się to w przypadku tego filmu.

Seans „Incredible Kung Fu Mission” to był bardzo fajny powrót do przeszłości. To film zupełnie banalny i śmieszny w niezamierzony sposób, ale ogląda się go z towarzyszącą nam nostalgią i co trochę w głowie rodzi się myśl „no tak, to pamiętam!” albo „łooo, on za chwilę zginie”. Obejrzałem go więc bez bólu i teraz spokojnie mogę wykreślić kolejny tytuł na mojej liście poszukiwanych filmów.

Jeśli ktoś nie ma alergii na kung fu i lubi filmy typu „Parszywa dwunastka” (nawet muzyka w „Incredible…” jest taka typowa fiu fiu fiu jesteśmy odważni idziemy na śmiertelną misję, ale uśmiechamy się fiu fiu) to rzucić okiem może. Nie jest to arcydzieło kina kopanego, a i ciosy przeważnie nie trafiają do celu (mimo śmiertelnych reakcji nietrafionych), ale te niedoróbki nadrabia lekki (zamierzony w tym przypadku) humor i fakt, że do sympatycznych bohaterów człowiek się szybko przyzwyczaja i nawet trochę mu żal, gdy kończą żywot z dwoma palcami okrutnego mistrza wbitymi w ciało. A na dodatek można posłuchać paru fajnych dialogów:
– When I say jump, you bloody well jump, and when I say crawl, you bloody well crawl!
– Teacher, what should we do if you tell us to kill you?
– You should do it, but I’m unlikely ever to ask you!
[Pointa akurat spieprzona; tak jak i zresztą angielski dubbing, jak zawsze w takich przypadkach przerażająco śmieszny.]

Oceniać nie oceniam, bo wspomnienia wymykają się wszelkim skalom.

„Trzech mistrzów” [„Shi xiong shi di zhai chu ma” aka „Incredible Kung Fu Mission” aka „Kung Fu Commandos”] [509]

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004