Przebywający na oddziale psychiatrycznym, Fenix (Axel Jodorowsky), wraca myślami do swojego dzieciństwa. Od najmłodszych lat jego życie skupiało się wokół cyrku, którego właścicielem był jego ojciec. Sam Fenix występował na scenie, demonstrując publiczności sztuczki magiczne. No, ale szczęśliwe dzieciństwo szybko zaczęło się psuć, wraz z kłopotami jakie przyniosło na jego rodziców, pojawienie się w cyrku nowej atrakcji – wytatuowanej kobiety. To, plus obrazoburcza wiara matki Fenixa w świętą krew dziewicy pozbawionej rąk, która doprowadziła do demonstracji ulicznych, wkrótce doprowadziły do tragedii.
No wiem, trochę dziwnie brzmi powyzszy opis fabuły, ale filmy takie jak ten, ciężko opisać słowami (w ogóle ciężko o nim pisać). Zresztą nazwisko jego reżysera – Alejandro Jodorowskyego, powinno wiele wytłumaczyć i z grubsza wiadomo czego można się po „Santa Sangre” spodziewać.
Po czym poznaję świetne filmy? Jednym z wyznaczników jest to, że nie mogę oderwać wzroku od ekranu, aż do momentu, gdy na jego górze znika ostatni napis końcowy i wycisza się muzyka. Kiedy siedzę i się gapię na rzędy literek, wtedy wiem, że obejrzałem coś, co z czystym sumieniem mogę uznać za arcydzieło. No, może jest to trochę za duże słowo (szczególnie, że wysiedziałem do końca napisów np. w przypadku „Jersey Girl” 🙂 no, ale to ze względu na piosenkę Springsteena), ale z drugiej strony może wcale i nie. Bo „Santa Sangre” to coś więcej niż zwyczajny film. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może przypadać do gustu surrealistyczna wyobraźnia reżysera, no i nie jest to film, który miałby szansę na wyświetlenie go w telewizji, ale to nie znaczy, że nie zasługuje na wielkie słowa. Choć zdecydowanie nie jest to film dla każdego.
Co ciekawe w trakcie seansu nie czuje się aż tak bardzo, że jest to film wybitny i górujący nad masowo produkowanymi co roku filmidłami. Owszem, ma swój urok, czar i poraża potęgą wyobraźni, ale mimo to, nie czuje się aż tak bardzo jego potęgi. Dopiero, gdy się kończy i mamy w głowie już wszystkie elementy układanki (i nie chodzi tylko o fabułę, ale o wszystkie elementy filmu, które wydawałoby się, że wepchnięte tam nieraz na siłę, żeby tylko jeszcze bardziej udziwnić całość) wtedy można dostrzec jego wyjątkowość. Dla jednych może to tylko udziwniony horror, dla drugich strata czasu wyprodukowana za marne włoskie grosze w Meksyku, ale tak naprawdę jest w tym filmie dużo, dużo więcej. Zostaje w głowie długo po skończonym seansie, zresztą tak samo jak i muzyka oraz piosenki tu wykorzystane. „Adios mujer, adios para siempre, adios” lalala. 6(6)
Podziel się tym artykułem: