×

„Żona dla zuchwałych” [„Dilwale Dulhania Le Jayenge”]

„Nie po to cię spłodziłem, żebyś tak brzdękał”.

Coś mi się zastój przytrafił jeśli chodzi o Q-bloga i dość dawno żadnej notki nie było. Tęsknicie prawda? No, ale wczoraj nie było kiedy pisać, bo zaliczałem sety razem z siatkarzami, a potem cieszyłem się z występu piłkarzy, a dzisiaj walczę z siecią, a w takim wypadku nic mi się nie chce kreatywnego robić. Tadam, i już jest jeden akapit.

Obejrzałem ostatnio w końcu „Żonę dla zuchwałych”, więc nastukam o nim (filmie) parę słów. Chciałem go już dawno zobaczyć, ale jakoś nie miałem okazji. Dziwne jak na film, który bez przerwy przez 600 tygodni (stan na kwiecień tego roku) wyświetlany jest w indyjskich kinach, co stanowi absolutny rekord świata. Dość powiedzieć, że drugi z kolei pod względem czasu ciągłego wyświetlania hinduski film „Sholay”, wyświetlany był o połowę krócej, bo zaledwie sześć lat.

Bohaterów „Żona…” ma dwoje – lekkoducha Raja (Szakruk) oraz posłuszną córkę swojego tatusia, Simran (Kajol). I choć dzieli ich wiele, to podczas wycieczki po Europie wpadają sobie w oko i szybko (of koz jak na bollywoodzkie standardy czyli po półtorej godzinie filmu hehe) okazuje się, że żyć bez siebie nie mogą. Oczywiście jest pewien problem – Simran wkrótce ma poślubić faceta, którego nigdy nie widziała na oczy, a którego to wybrał dla niej jej ojciec. Raj jednak się nie poddaje i postanawia powalczyć o swoją miłość.

DDLJ to „standardowa” komedia romantyczna, którą od innych komedii romantycznych odróżniają tylko piosenki (i to jakie piosenki! soundtracka(u?) słuchałem z przyjemnością na długo przed obejrzeniem filmu i nadal z równą przyjemnością go słucham; chyba nawet już się słów na pamięć nauczyłem). A tak poza tymi piosenkami (i czasem trwania filmu) DDLJ opowiada uniwersalną historię miłości dwojga młodych ludzi, którym pod nogi, co trochę ktoś rzuca kłody. Dlatego też dużo bliżej mu do definicji „komedii romantycznej” niż „bollywoodzkiego filmu”, która to definicja nadal budzi popłoch wśród „normalnych” kinomanów. I chyba właśnie ta uniwersalność sprawia, że film zyskał taką popularność i z przyjemnością oglądany jest nie tylko w Indiach (na ten przykład ostatnio „leciał” na TV4). Na dobrą sprawę wydaje się też być lepszym ambasadorem Bollywood w świecie niż dzierżący palmę pierwszeństwa w tym temacie „Czasem słońce, czasem deszcz”, który jest filmem bardziej hermetycznym. Tymczasem historia opowiedziana w DDLJ mogłaby spokojnie zostać „przełożona” na film polski, amerykański, czy nawet taki z Zimbabwe. W końcu i w Polsce i w USA i w Zimbabwe ludzie się zakochują i często wynikają z tego niezliczone problemy.

Tyle, że ja tak o problemach piszę, a przecież równie ważny albo i ważniejszy w DDLJ jest humor, który sprawia, że od początku możemy polubić bohaterów filmu i kibicować ich przygodom, które najpierw dzieją się (czy przygody mogą się dziać?) w Anglii, potem w Europie, a na koniec przenoszą się do Indii. Dwójka Szakruk&Kajol jest „absolutely adorable” (po polsku nic mi tak fajnie nie brzmi) i po prostu nie sposób ich nie lubić. A potem sytuacja się zagęszcza i jest jeszcze ciekawiej, choć oczywiście od czasu do czasu trzeba przełknąć takie idiotyzmy jak Szakruk udający niedźwiedzia przy dźwiękach muzyki Ennio Morricone. No, ale bollywoodzka kinematografia często sięga do uproszczeń – chyba dlatego, że gdyby wszystko chcieli pokazać bez uproszczeń, to filmy trwałyby po sześć godzin.

W przypadku DDLJ po raz kolejny okazało się, że o wiele bardziej lubię bollywoodzkie filmy, których akcja dzieje się w Indiach, a do ich fragmentów europejskich jestem dużo bardziej krytycznie nastawiony. Tutaj to samo – o wiele ciekawiej zaczęło się robić, gdy w końcu przyjechali do Indii. A póki błąkali się po Europie, to nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oglądam… niemieckiego pornosa. Dokładnie takie same są stare produkcje Teresy Orlovski jak europejska część DDLJ – brakowało w zasadzie tylko dwóch rzeczy: istoty filmu porno czyli wiadomo czego, no i wąsa Szakrukowi. Z wąsem w tych swoich ubraniach i na tle szwajcarskiej scenerii wyglądałby jak chłopak żywcem wycięty z porno produkcji.

Głównie też dlatego odetchnąłem z ulgą (nie, żebym miał coś przeciwko niemieckim pornosom), gdy akcja w końcu przeniosła się do Indii. Tam już było wszystko jak należy, szczególnie, że stopień skomplikowania akcji się zwiększył, to i z wiekszą przyjemnością oglądało się to wszystko. Bo do oglądania części europejskiej widzowi raczej nie potrzeba ani trochę mózgu, a jednak miło, gdy nawet w filmie rozrywkowym jest coś więcej poza dość banalne scenki z życia podróżników po Europie.

I tylko zakończenie mogło(+/-)by być ciut inne. Choć muszę przyznać, że końcowy „showdown” był wybuchowy nawet, jeśli ciosy nie dochodziły celu, to już sama końcówka była taka z deka głupawa (a może tylko mi się zdaje). No, ale nie będę spoilerował. Całość 4+(6), piosenki 7(6).
(530)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004