×

Złoty środek

Źle się dzieje na starej Pradze. Ktoś chce wykupić wszystkie sypiące tynkiem budynki i na ich miejsce postawić apartamentowce, centra handlowe, itp. Sprawę w swoje ręce bierze ambitna dziewoja (Anna Przybylska), która zatrudnia się w podejrzanej kancelarii prawniczej odpowiedzialnej za przygotowanie umów umożliwiających zrobienie z Pragi śródmieścia. Aby tego dokonać fałszuje dyplom, CV, referencje i co się tam jeszcze da i przebiera się za mężczyznę. Wszak w kancelarii na stanowisko prawnika kobiet nie chcą przyjąć (Byłem zrobić herbatę i się pogubiłem w fabule – podejrzewam jedynie, że laski tam zatrudnione były sekretarkami.

Fascynujące jest oglądanie polskich filmów. Nigdy nie wiesz, jak zły może być film, dopóki nie obejrzysz polskiej produkcji. I choć wydaje ci się, że już nic cię nie zaskoczy i jesteś zaszczepiony przeciwko słabemu kinu, to w większości przypadków okazuje się, że antidotum było za słabe, a wirus dziadostwa atakuje szybciutko… Jakby nie patrzeć jest to jakaś sztuka, bo zrobić wybitnie marny film to przecież trzeba umieć. Osiągnęliśmy w tym perfekcję.

„Złoty środek” niniejszym kandyduję do Księgi Rekordów Guinnessa. Jest pewna kategoria, w której film Olafa Lubaszenki nie ma sobie równych. Otóż naliczyłem w nim rekordową liczbę akcentów muzycznych i cięć zaraz po zdaniu. Wszystko to zastosowane na zasadzie „przed chwilą było śmiesznie”. Zaprawdę powiadam Wam, gdyby w każdym takim momencie było śmiesznie, to „Złoty…” z miejsca stałby się klasyką komedii, a ludzi wynosiliby nieprzytomnych ze śmiechu z kina. Właściwie każda scena kończy się w taki sposób. Pointa żadnej jakości, sugerujący dowcip dżingielek bądź po prostu CUT TO następnej sceny. Nie wiem, czy coś takiego było zamierzone, czy może po montażu okazało się, że nikt się nie śmieje i postanowiono choćby w warstwie muzycznej zasugerować, że wypada się śmiać, bo żart był.

Nic się w tym czymś nie trzyma kupy. Fabuły nie ma, scenariusza nie ma, o bohaterach nie wiadomo nic poza w najlepszym wypadku jednym rysem charakteru, najlepiej „zabawnym” (prawnik – idiota; żeby się nikt nie pomylił dajmy mu jeszcze głupie nazwisko), rozrywki nie ma – nie ma nic. Historyjka jest cienka jak dupa węża, a scenariusz to spis, nazwijmy to, następujących po sobie „skeczów”, które nie muszą się ze sobą łączyć, bo po co. Historyjki starczyłoby na pół godziny filmu, więc powpychano między nią scenki rodzajowe, nieśmieszne nijak (w najbardziej ekstremalnym wypadku nawet nie starające się być śmieszne – coś tam sobie gadają i nagle już inna scena, jakby kartka z końcówką dialogu gdzieś zniknęła). Trzy babcie na ławeczce, dwóch kabareciarzy gadających o pielęgnacji ciała, trzy laski obstawiające piłkarskie mecze (potężny WTF; rozumiem, że Olaf jest fanem piłki nożnej, ale doprawdy), plątający się bez słowa Tomasz Jacyków (to musiała by akcja, gdy kogoś z ekipy olśniło: „a jakby Jacyków (przygotował kostiumy do tego filmu) po prostu sobie chodził gdzieś w tle? ale to by było śmieszne?!?!”) i pojawiające się znikąd znane twarze znikające zaraz po opowiedzeniu dowcipu ściągniętego z netu.

Dobra, starczy znęcania się, bo mógłby tak jeszcze długo a zaraz Wisła dostanie wciry… 2(10). Łaskawie podnoszę ocenę z dna za znośnego Pazurę.
(1001)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004