Mam ostatnio (taa, ostatnio 🙂 ) jakąś taką przypadłość, że często widzę w filmach, które mi się podobały jakieś małe problemy. Weźmy np. opisywane tu ostatnio „Anioły dnia powszedniego„. Film spoko, ale uważam, że tytułowe anioły za dużo gadały zamiast wziąć się za pomoc. Naczekały się do ostatniej chwili i zdziwienie, że się nie udało. Podobny „mały problem” widzę w „Szefie…”, który podobał mi się jeszcze bardziej. O nim za chwilę.
Bohaterem filmu jest niejaki Hermogenes. To prosty człowiek, analfabeta, głowa rodziny. Aby związać koniec z końcem w wielkim mieście, Hermogenes chwyta się każdej pracy. W końcu wydaje się, że uśmiecha się do niego szczęście – zostaje kierownikiem sklepu mięsnego. Do jego obowiązków należy właściwie wszystko od bycia rzeźnikiem, przez bycie księgowym aż do roli sprzedawcy. Może się tym wszystkim zająć, bo zawsze jest na miejscu mieszkając z żoną w pokoiku za sklepem. Nie narzeka jednak, nawet jeśli jego pracodawca, właściciel sieci sklepów z mięsem, nie należy do najmilszych. A nie należy. To szuja, kombinator, choleryk i egoista. No szef po prostu ;), który zmusza Hermogenesa do niemalże niewolniczej pracy wyciągając duże konsekwencje z najmniejszych nawet fakapów.
„Szef…” to taki argentyński „Dług”, jak już nietrudno się domyślić. Nie zostawia widzowi wiele do domysłu, bo od początku wiadomo, dokąd zmierza historia. Nic w tym złego, bo film skupia się na odpowiedzi na pytanie „Dlaczego?”, a nie „Jak?” i „Cooo?”. Sprawę aresztowanego za morderstwo Hermogenesa już na początku dostaje w swoje łapy wzięty adwokat i stopniowo odkrywa wszystkie jej meandry. A my razem z nim musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy grożący wyrok dożywocia będzie wyrokiem słusznym.
I tutaj dochodzimy do istoty „małego problemu”. W filmach takich jak „Dług” i „Szef” dobrze jest, jeśli od początku jesteśmy w stanie kibicować którejś ze stron. Możemy rozważać co my byśmy zrobili, zastanawiać się, czy bylibyśmy w stanie zdobyć się na wszystko, byle tylko ratować to na czym nam zależy itp. I głównie też dlatego „Dług” jest tak znakomitym filmem, jakim bez dwóch zdań jest. Nikt tam nie trzyma kciuków za Gerarda i raczej każdy myśli, że dobrze mu tak, szkoda, że tak późno. „Szef” prowadzony jest w podobny sposób – nikt nie lituje się nad okropnym szefem i od początku kibicuje się poczciwemu ponad wszelką miarę Hermogenesowi. Ale czy aby na pewno? No reżyser tak właśnie by pewnie chciał, ale ja mam pewne wątpliwości. Otóż uważam, że nasz bohater przesadził z reakcją (jeśli tak można powiedzieć o morderstwie), a szef wcale nie był taki okropny. Jasne, okropny był, ale zdecydowanie nie na miarę nadzorcy na plantacji bawełny. Mam wrażenie, że reżyser jest człowiekiem, który chciałby żyć w idealnym świecie. Osobą, która wierzy w społeczne reklamówki typu „Znaj Kodeks Pracy, bądź świadom swoich praw! Donieś na pracodawcę, jeśli ma piracką windę i nie zgadzaj się na śmieciową umowę!”. To wszystko prawda, ale w idealnym świecie, a świat idealny nie jest.
No i wydaje mi się, że lepszy prokurator wsadziłby jednak Hermogenesa na dożywocie. Mowa tego filmowego nie skazałaby nawet Charlesa Mansona.
Trudno dyskutować z prawdziwą historią, na której oparty jest scenariusz, ale lepiej by mi się całość oglądało, gdyby – nawet wbrew faktom – szef był diabłem wcielonym. A może po prostu tę prawdziwą historię trzeba było opowiedzieć trochę lepiej uderzając w odpowiedniejsze struny? Wtedy byłaby szansa na maksymalną ocenę jak dla „Długu”. A tak to „tylko” 8/10, bo mimo mojego „ale” jest przecież w tym filmie wszystko, co skutecznie przyciąga przed ekran już od grubo ponad stu lat. Filmowi pod szeroko pojętym względem realizacyjnym nie można niczego zarzucić.
(1791)
PS. Film chyba nie nadaje się dla zbyt wrażliwych ludzi – wszystko z powodu dużej ilości zepsutego mięsa i sposobów go ratowania. W życiu się tyle nie napatrzyłem na półtusze, rostbefy i inne sznycle w wersji surowej. „Chyba”, bo po pierwsze każdy już zna takie sztuczki i się do nich, chcąc nie chcąc, przyzwyczaił, a po drugie ja nie należę do osób, które takie coś obrzydza i zmusza do zakrzyknięcia, że już nigdy nie kupi się kotleta schabowego!
Podziel się tym artykułem: