Czyli Spontaniczny Bemowski Przegląd Filmu Polskiego w Pokoju Bez Telewizora
„Ciało”
Jako że recenzji „Ciała” na moim blogu nie widzę, to teraz w dwóch słowach ją trzasnę. Powodowani obecnością na wiadomej konferencji prasowej wzięlimy się z Aśkiem (Jej pogląd na całą sytuację u Niej ) za retrospektywę duetu Konecki/Saramonowicz. W efekcie owej retrospektywy obejrzeliśmy dwa i jedna siedemdziesiąta ósma ichnich filmów, a wśród nich owo „Ciało”, który to seans był moim bodajże trzecim w karierze. Bo lubię ten film.
Tytułowe ciało jest martwym ciałem, które niczym gorący ziemniak wszyscy przerzucają sobie z rąk do rąk jednocześnie nie mogąc się od niego odczepić. Jak na martwą tkankę trzeba przyznać, że ma ono więcej życia w sobie niż niejeden obywatel, a wszyscy którzy mają z nim do czynienia wpadają w mniejsze lub większe tarapaty.
Pomysł na film nowy nie jest, bo każdy zna „Weekend u Berniego”, a i szkatułkowej konstrukcji filmu jest świadom przynajmniej od „Pulp Fiction”, a może i od „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”, ale ten zlepek epizodów lepszych i gorszych połączonych wspólną osią fabularną sprawdza się od samego początku i nie pozwala narzekać na to, że wszystko już gdzieś było. Ano powiewu świeżości w całości nie ma a i po ekranie przewijają się jedne i te same gęby związane z reżysersko-scenariuszowym duetem, o którym wyżej, ale ogląda się to znakomicie śledząc poczynania bohaterów wplątanych w gangstersko-ekumeniczny kanał i próbujących zrobić coś z tą swoją pechową karmą. Ogląda i słucha, bo dialogi również warte są uwagi. No śmieszne po prostu w znakomitej większości.
Pisałem kiedyś w jakimś komentarzu na tym blogu, że doceniam filmy, w których widać, że ktoś się przyłożył do zrobienia całości i spędził nad scenariuszem więcej czasu niż wymyślenie jakiejś historii i decyzję z gatunku „a potem zobaczymy, co wyjdzie, najwyżej będą rzucać cool teksty i tyle”. W przypadku „Ciała” tak właśnie jest. Zgrabne połączenie tej całej wariacji z pewnością wymagało odwalenia porcji myślówy, ale warto było, bo wyszło coś, co w kinie polskim znów takie częste nie jest. Film rozrywkowy bo rozrywkowy, tekściarski bo tekściarski, ale przede wszystkim opowiadający jakąś historię bardziej skomplikowaną niż „Roman umiera na raka płuc i dokonuje podsumowania swojego żywota w skórze Zapasiewicza”. Akcja zawraca co trochę i żaden impas nie trwa dłużej niż dziesięć minut. To doceniam i to podziwiam. Mało takich filmów w naszym pięknym kraju. Nie muszą być ambitne, nie muszą być kinem moralnego niepokoju, nie muszą poruszać tajemnic mieszczańskiego jestestwa bueee. Ale, do diaska, powinny mieć scenariusz!
Przy czym trzeba jednak trochę oko przymknąć tu i ówdzie, bo nie wszystko jest takie hop siup poukładane i pozapinane na ostatni guzik. Po kiego grzyba Bracia wymienili trupa ciała na trupa zakonnicy? Po kiego grzyba Goldi dymał z walizką do klasztoru? Po kiego grzyba to, po kiego grzyba tamto. Jest tego trochę, ale nie przeszkadza w zabawie.
No i ponowny seans pomógł mi odnaleźć parę smaczków, o których nie miałem pojęcia podczas pierwszej przygody z ciałem. Ot choćby jak ten z braćmi Królikowskimi. Jednak „Ranczo” się w końcu na coś przydało.
***
„Pół serio”
Drugim z filmów ww. duetu, który obejrzeliśmy było „Pół serio” (zdradzę teraz, o co chodziło z tą jedną siedemdziesiątą ósmą filmu – obejrzeliśmy też dwie minuty „Testosteronu”; reszta z pewnością wkrótce, bo jeszcze nie widziałem). Film ten widziałem już wcześniej i nie podobał mi się bardzo. Tym razem za drugim podejściem, film również nie podobał mi się bardzo, ale trochę mniej bardzo. Ale nadal nie podobał.
Trójka przyjaciół na zlecenie producenta Jasia pracuje w pocie czoła nad wymyśleniem scenariusza filmu, który producent Jaś by wyprodukował i pchnął do kina. Chłopaki są kreatywni, ale i Jaś nie jest niewybredny, w wyniku czego, kolejne pomysły palą na panewce. I ja się w sumie nie dziwię, bo na miłość boską, z którego z tych pomysłów dałoby się nakręcić półtoragodzinny film? No z którego? To pomysły dokładnie na taką pięciominutową parodię i na nic więcej. W dodatku kiepską parodię.
Historia powstania tego filmu jest zdaje się przejmująca, albo przynajmniej ciekawa, ale nie mam siły grzebać w zakamarkach pamięci i internetu, żeby ją sobie dokładnie przypomnieć. Zaczęło się bodajże od etiud kręconych na potrzeby „Swojskich klimatów” (podziękowanie dla Aśka za przypomnienie tytułu), a potem ktoś wpadł na pomysł, żeby połączyć je w film wymyślając do nich jakąś oś fabularną. W wyniku owego pomysłu powstał film na obraz i podobieństwo amerykańskich horrorów złożonych z kilku krótkich nowelek z zaskakującym zakończeniem. Wolę te horrory.
Kiknąłem na Wikipedię, a tam napisane tak: „Film jest zabawą w kino. Nabija się z filmów Bergmana, Allena, Kieślowskiego, Lucasa, Machulskiego, Ślesickiego. Znajomość konwencji i cech filmów tych reżyserów gwarancją dobrej zabawy”. Zasadniczo się zgadzam. Jest zabawą w kino, jest nabijaniem się z filmów tych konkretnych reżyserów, znajomość konwencji jest potrzebna, ale… to nie daje gwarancji dobrej zabawy. Daje co najwyżej gwarancje tego, że człowiek będzie wiedział, co twórcy planowali, a co w wyniku tego planowania udało się im położyć mniej lub bardziej. Bo pomysł był świetny, ale wykonanie nie wyszło. A że wszystko nakręcone jest z manierą teatru telewizji to już w ogóle masakra. Po obejrzeniu „Pół serio” dokładnie widać, dlaczego polska kinematografia jest taka ubożutka we wszystko i nawet gdy jest pomysł, to jego efektem jest biedny film, w którym aktorzy pewnie występują u siebie w domu, bo nie stać było ekipy, żeby wynająć jakiś porządny plan na więcej niż pół dnia.
No nie lubię „Pół serio” i nie polubię. Rozumiem wszystko, wiem z czego się nabijają, kumam parodię, konwencję i inne mądre słowa, ale mnie to nie bawi. Pomysł był, przyznaję, świetny, ale wykonanie sprawiło, że zaśmiałem się ile? Ze trzy razy? Choć to i tak lepiej niż za pierwszym razem.
***
„Ogród Luizy”
Fabio (Dorociński) pracuje w pocie czoła na żółte papiery. Do wariatkowa, w którym odbywa ową ciężką pracę przywożą Luizę (Soliman), córkę kandydata na burmistrza Józefowa. Luiza cierpi na schizofrenię i od małego co jakiś czas ląduje w tym właśnie wariatkowie. Dziewczyna wpada w oko Fabiowi (Fabiu? 😉 ), który choć profesję uprawia chyba niezbyt legalną, to postanawia zaopiekować się zagubioną w swoim świecie dziewczyną.
Podsumowanie: film jest fajny. Ogląda się go dobrze, ciekawe jest jak się skończy, nie przynudza, nie bawi się w moralitety będą po prostu prowincjonalnym thrillerem powstały w kraju, w którym thrillery są jakie są i wszystko ponad tę słabą normę jest godne uwagi mniejszej lub większej. Trochę w tym wszystkim psychologii w ilościach strawnych nie zalatujących zanudździzmem i to wszystko składa się na dobry film. Naprawdę. Warto poświęcić trochę czasu na seans i nie powinno się go potem żałować.
Ale. Zawsze jest jakieś ale, nieprawdaż? Dlatego zacząłem od podsumowania, żebym teraz mógł spokojnie pokręcić nosem bez konieczności dodawania, że mimo tego wszystkiego film jest dobry i mi się podobał. No to kręcę.
Na pierwszy rzut oka niezbyt skomplikowana fabuła nie pozostawia miejsca na zastanawianie się, czy to wszystko ma sens, czy nie. Płyniemy sobie przez wydarzenia z punktu A przez B, F, R, aż do Z i gdy pojawiają się końcowe napisy jesteśmy zadowoleni, że w końcu obejrzeliśmy dobry, polski film. Ale gdy się tak trochę bardziej zastanowić poza zamartwianie się czy im się uda, czy nie, to tak naprawdę zgrzytów mniejszych lub większych tu jednak jest. A przynajmniej ja paru rzeczy nie kupuję.
– Józefów. Początkowe sceny wyborczego wiecu opowiadają nam jednoznacznie, że jesteśmy gośćmi na naprawdę głębokiej prowincji trochę większej niż wiocha z „U Pana Boga za piecem”. Polityk (Stroiński) jest typowo wiejskim typem, zaproszony na paradę zespół muzyczny na pewno ma próby w strażackiej remizie, a pięć osób obecnych na politycznym spędzie przed chwilą z pewnością wykopywało ziemniaki. No i OK, nic nie przeszkadza, że akcja toczy się na zapyziałej wiosce łamanej przez miasteczko. Tyle tylko, że potem ten Józefów (nazwa of koz „pseudonimowa”; tak jak to Miasto bez nazwy w „Siedem”) nagle już taki małomiasteczkowy nie jest. Gangsterzy rozbijają się po całkiem sporym i oświetlonym śródmieściu, w ogóle są tutaj gangsterzy wychodzi na to, że całkiem poważnego sortu skoro do posprzątania po nich wyznaczony zostaje glina, któremu na dzień dobry telewizja poświęca reportaż, jest dom publiczny (u mnie nie ma burdelu choć niby z miasta jestem; gangsterów też nie ma a bardzo), a tych gangów to w ogóle jest ze sto trzydzieści i sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści. Generalnie zmierzam do tego, że jest tu takie pomieszanie z poplątaniem w kwestii miejsca akcji, że ja tego nie kupuję. Chyba sami nie wiedzieli, gdzie ta akcja ma miejsce.
– Luiza. Jaka tam z niej schizofreniczka? No kaman, po dachu chodzi od czasu do czasu i rysuje kółka na ziemi. Dwa razy atakują ją zwidy, ale zaraz przestają i życie toczy się dalej swym torem, jak śpiewał poeta z Kielc. Dziewczyna ma braki w życiowym wykształceniu i dlatego zachowuje się czasem jak dziecko, ale według mnie schizofrenii to ona nie ma, a przynajmniej nie umiano tego pokazać. A że mi ktoś powie, że jakaś postać ma schizofrenię to mi nie wystarczy, chciałbym potwierdzenie tych słów. Nie mówiąc o tym, że skoro już akcja dzieje się na Zapyziale, to po kiego grzyba ojciec wysyła ją do psychiatryka w Zapyziale widząc, że nie ma z tego efektów? Nie lepiej zawieźć ją do jakiegoś dobrego szpitala, a nie do miejsca, które wygląda jak przerobiona na szpital remiza? A jeśli to nie jest Zapyziało to dlaczego szpital wygląda jak szpital w Zapyziałowie…? Pytań mam jeszcze sporo, ale odpowiedzi w filmie nie znajduję.
– Fabio. Nie kupuję go. Nie mówię o tym, że zagrał go Marcin Jedna Mina Srającego Kota Na Puszczy Dorociński, ale o postaci Fabia. To kolejne pobożne życzenie scenarzysty filmu, który ma nadzieje, że jego podła postać pod urokiem dziewczyny z kotkiem zmięknie i zacznie podlewać ogródek. Życzenie, któe nie zostało uzasadnione w porządny sposób. OK, Fabiowi dobrze z oczy patrzy i rzeczywiście stoi ze szlauchem w jednej dłoni i z petem w drugiej podlewając ogródek, ale czemu? Bo się zakochał? Facet, który łazi z bronią po mieście i nie waha się jej użyć ot choćby tylko po to, żeby pokazać, jaki jest chojrak, facet, który wydaje pensję na dziwki, żyje z likwidowania problemów i ma kumpli sortu pośledniego nagle bach, zakochuje się i jest dobry. Nie wierzę, Danusiu.
Myślę, że określenie prowincjonalny thriller psychologiczny pasuje do „Ogrodu Luizy” znakomicie. Oddaje w pełni nastawienie, jakie powinno się mieć podczas seansu. Żyjemy w Polsce i to jest polski prowincjonalny thriller psychologiczny. Idziemy po łebkach na łatwiznę, ale, o dziwo, wychodzi nam z tego niezły film. I z tego się trzeba cieszyć, bo tych wiele do wyboru nie ma w polskim kinie.
***
Jak żyć?
Rozpisałem się znowu, więc teraz będzie krótko i kończę, bo i tak nikt nie dotrwał do tego momentu.
Nie chce mi się sprawdzać imion – bohaterami filmu są chłopak i dziewczyna (Anna Cieślak, tę znam z „Na dobre i na złe”, którego bidulka nie wytrzymała sławy i odeszła). Zakochują się, zaciążają i nagle stają przed tytułowym dylematem: jak żyć? A raczej chłopak staje, bo dziewczyna ogranicza się do bycia w ciąży, rzucania tęsknych spojrzeń sarnimi oczami i kłód pod nogi chłopaka, który stara się, ale i tak wszystko na nic.
Zachowując wszelkie proporcje, oto stanął przed moimi oczami polski produkt komediowo-obyczajowy nakręcony w garden-state’owym stylu. Ni to komedia, ni to obyczaj, ni to film na poważnie, a wszystko okraszone standardową dla garden-state’owych filmów muzyką popowo-psychodeliczną. Proporcje zachować należy, bo „Garden State” jest dziesięć razy lepsze, ale doprawdy, mogła z tego wszystkiego wyjść bardziej żenująca próba. A nie wyszła, bo film ma swoje dobre momenty, którymi się skutecznie broni. Jest ok, naprawdę.
A wydawało się na początku, że będzie katastrofa. Doprawdy, pierwsze parę minut jest okropne i nic nie wskazuje na to, że będzie lepiej. Nasz bohater trafia do aresztu a tam… cóż, w filmach generalnie spotykamy dwa rodzaje aresztów/więzień:
Rodzaj 1: Areszt/więzienie pełne filozofów, dobrych wujków, którzy coś w młodości głupiego zrobili, ale na starość zmądrzeli i mają setki dobrych rad odnośnie życia, miłości, szczęścia, sprawiedliwości, łotewer. Więzienie rodzaju pierwszego to idealne miejsce na spotkanie najlepszego przyjaciela bądź mentora, który naprostuje nasze nędzne krzywe życie na właściwe tory.
Rodzaj 2: Areszt/więzienie pełne skurwysynów, którzy w każdej chwili czyhają na twoje papierosy, sernik od mamy, zdjęcie półnagiej dziewczyny i, co najgorsze, na twoją dupę pod prysznicem. W więzieniu takim musisz się nauczyć zabijać i najlepiej zrobić to szybko, jeśli chce się wyjść z dupskiem w jednym kawałku.
Zagadka: Film „Jak żyć?” jest polską odpowiedzią na „Garden State” – do jakiego rodzaju aresztu/więzienia trafia główny bohater tego filmu? Ależ oczywiście, macie rację. Na koju śpi złodziej w ciele Ferdka Kiepskiego, który za chwilę wysłucha twojej historii z uwagą i bezbłędnie znajdzie punkt zwrotny w twoim życiu, w którym pobłądziłeś. Lekarstwo na ten stan rzeczy też znajdzie, a jakże!
Jak pisałem, pierwsze paręnaście minut jest okropne, ale generalnie warto je przeżyć, bo potem zaczyna się ciekawiej, gdy nasz bohater korzystając z rad doświadczonych wujków zaczyna kierować swoim życiem we wskazany przez nich sposób. Każdy oczywiście oprócz korzyści przynosi straty i jak się zapewne domyślacie na koniec nie dostajemy odpowiedzi na tytułowe pytanie. Ale przynajmniej możemy sobie popatrzeć, jaki rozwój sytuacji przyniesie dany scenariusz. I choć te rozwoje sytuacji są oczywiste, to i tak można je pooglądać bez zgrzytania zębami. Koniec znów jest nudny, ale dla środka filmu warto go zobaczyć. Szczególnie, gdy poleci za darmo w telewizji…
(689)
***
„Ciało” – 5(6)
„Pół serio” – 2(6)
„Ogród Luizy” – 4+(6)
„Jak żyć?” – 4(6) choć należy nadmienić, że w porównaniu z „Garden State” ocena ta blednie; no ale oceniam to jako film polski, a nie jako film w ogóle…
Podziel się tym artykułem: