„Miłość nie zważa na stany i dzielnice. Może rozbłysnąć między królową i biednym włóczęgą, który gra króla. I oboje niech ją szanują, bo kto się wyrzeka miłości, rani boży dar – duszę”.
Zacząłem tak pompatycznie cytatem z „Zakochanego Szekspira”, bo tak sobie czytam recenzje „Daisy” i recenzenci nosem kręcą na dużo rzeczy a najbardziej na to, że przedstawiona w filmie miłość jest nieuzasadniona i ciężko w nią uwierzyć. Słyszymy, że jedno kocha drugie, ale tak właściwie nie wiadomo dlaczego. No i co z tego, chciałbym się zapytać. Miłość jak to miłość, kto za nią nadąży. Weźmy np. takich Angelinę Jolie i Billy Bob Thorntona… Dlatego zmuszony jestem kolejny raz napisać, że krytyczne opinie na temat „Daisy” uważam za nieuzasadnione.
„Daisy” to historia niezwykłego trójkątu miłosnego. Hye-young (Ji-hyun Jun pamiętna z „Yeopgijeogin geunyeo”… hehe z „My Sassy Girl” znaczy się) jest malarką, która maluje portrety na rynku w Amsterdamie. Od pewnego czasu każdego dnia o godzinie 16:15 pod drzwi jej domu dostarczane są tytułowe stokrotki. Hye nie wie, od kogo je dostaje, ale my już wiemy, że to sprawka przystojnego Park Yi (Woo-sung Jung, „A Moment to Remember”), który jest płatnym mordercą. Tymczasem w mieście pojawia się gliniarz z Interpolu, Jeong Woo), który rozpracowuje szajkę handlarzy narkotyków przemycających towar z Europy do Azji i któremu Hye również wpada w oko.
Zbieg okoliczności, to chyba jedyna rzecz, której mogę się przyczepić w przypadku tego filmu. Nie przeszkadzał mi w oglądaniu w ogóle, ale miałem świadomość, że same szanse na spotkanie się w Amsterdamie trzech Koreańczyków: malarki, hitmana i gliny są prawie zerowe. Gdyby glina polował na hitmana, to tak, ale oni nie mają ze sobą nic wspólnego do czasu pojawienia się owej miłości, która jest głównym tematem „Daisy”. Nie jedynym, ale determinującym poczynania bohaterów. Tak więc cała historia z tego punktu widzenia jest rzeczywiście całkiem nierealna, no ale jak mówię w niczym to nie przeszkadza.
Co się stanie jeśli połączyć romantyczne kino z Korei Południowej i lata sensacyjnych tradycji kina rodem z Hongkongu? Ano stanie się „Daisy” właśnie. Co prawda film powstał za koreańskie pieniądze, jego obsada jest koreańska a scenarzysta również pochodzi z tego płodnego filmowo kraju (Jae-young Kwak facet odpowiedzialny za „My Sassy Girl”, „Classic” czy „Windstruck”), ale za kamerą stoi obywatel Hongkongu. I to nie byle jaki obywatel, bo sam Wai Keung Lau, czyli bardziej swoisko Andrew Lau, reżyser „Infernal Affairs”, które Hollywood wessało i wyrzuciło właściwą sobie kupę w postaci uhonorowanego Oscarem za najlepszy film ubiegłego roku „The Departed”. Zresztą Hollywood coś pana Lau nie lubi, bo co prawda właśnie reżyseruje swój amerykański debiut, ale do obsady dali mu Richarda Gere i Avril Lavigne no i po prostu strach się bać.
No, ale wróćmy do sedna. „Daisy” to rewelacyjne połączenie melodramatu i sensacyjnego thrillera. Pięknie nakręcony momentami zachwyca zdjęciami i stworzoną dzięki nim atmosferą podpartą klasyczną muzyką Piotra Czajkowskiego i oryginalną ścieżką dźwiękową, na czele z piękną piosenką, której tytułu nikt nie zna. Ot „piosenka z Daisy” – wrzuciłbym ją tutaj, ale na YT są same spoilerowe wersje, więc mija się to z celem. [Ale… Przecież mogę specjalnie dla Was Drodzy trzej Czytelnicy wyciąć ją i gdzies wrzucić… O proszę, tutaj jest]. Zresztą na YT jest też cały film, ale nie polecam oglądania go tam (też mi nowość, na YT ogląda się filmy tylko gdy się jest prawdziwie zdesperowanym, w żadnym innym wypadku). Oglądając „Daisy” dochodzi się do wniosku, że chłopaki w Azji doszli do perfekcji w filmowaniu niektórych spraw. Ile to już było filmów opartych o schemat killer vs. glina i drugie tyle o smutnej miłości. A prawie każdy dobry. No i tu mamy taką poetycką kompilację tego wszystkiego. Jak jest miłość to na całego. Gdzie nie spojrzeć kwiaty, zakochane spojrzenia i łzy niestety też. A jak jest akcja, to jest akcja, a nie jakieś pitu pitu w stylu zabili go a my o tym wiemy, bo co prawda krwi nie widać, ale denat złapał się za brzuch. Obie te 'części’ robią wrażenie, przy czym miłość jednak przeważa a śmierć jest tylko dodatkiem aczkolwiek efektownym. Wszak jak to mówi jeden z bohaterów na samym początku filmu: „Kwiaty mogą wyrażać miłość, ale mogą też oznaczać śmierć. Zacząłem hodować kwiaty, które ona malowała, w nadziei na to, że zmyją ze mnie zapach prochu”.
Mocne 5(6), choć film momentami ociera się o 6(6) szczególnie w pewnej scenie, w której tak sobie myślę, że w pytaniu „How are you?”, które tam padło, tkwiła największa dawka emocji w historii wszystkich filmowych pytań o samopoczucie.
Acha! Byłbym zapomniał się pochwalić! Okazało się, że rozróżniam język koreański od chińskiego (w filmie mówią w obydwu tych językach) czego po „Seven Swords” się nie spodziewałem (tam za chiny nie mogłęm rozróżnić).
Trailer, trochę mylący:
Podziel się tym artykułem:




