08.09.2005, godzina 17:00 zaczęło się.
Co się zaczęło? Ano pierwszy z trzech meczów, które mogą dać awans do mistrzostw świata w piłce nożnej, polskiej reprezentacji. Anglia kontra Austria, teoretycznie najmniej prawdopodobna polska szansa. Byłoby co prawda miło, gdyby od środowego meczu z Anglią nie zależał nasz awans, ale z drugiej strony myślę, że lepiej, gdyby żaden z wyników innych meczów nam nie spasował i awans trza by było wywalczyć w Manchesterze. Dlaczego? Ano bo jeśli awansujemy bez grania, to prawdopodobnie nigdy nie pozbędziemy się angielskiej „klątwy”, bo jadąc na ten mecz jako finalista championatu, prawdopodobnie dostaniemy lanie jeszcze większe niż to z Białorusią po awansie do poprzednich mistrzostw. I znów za dwa lata wylosują nam Anglię w eliminacjach i znów będziemy płakać nad klątwą. A aby się jej ostatecznie pozbyć, według mnie trzeba wywalczyć awans remisując, bądź wygrywając w Anglii. Sprawa niełatwa, ale klątwa to nie strup, co to wystarczy go zdrapać. Przy czym trzeba jednak dodać, że nawet jeśli awansujemy, bo „podejdą” nam wyniki innych meczów, to tak czy siak ten awans będzie zasługą tylko i wyłącznie naszych piłkarzy.
No, ale jak zwykle nie o tym miałem pisać, a o mojej kilkunastoletniej przygodzie z reprezentacją Polski w piłce nożnej.
Na mecze zacząłem jeździć dawno temu, bo już w 1985 roku. Pierwsza wizyta na Stadionie Śląskim (wtedy jeszcze stutysięczniku) dla ośmioletniego Quentina była nie lada wydarzeniem. Niewiele z niej pamiętam: drewniane ławki z numerkami miejsc pomalowanymi złażącą farbą, wykończone w kamieniu bramki przy wejściu na sektor i… Bohdana Łazukę. Chyba jego. Tak mi się kojarzy, że przed meczem wyszedł na środek boiska i odegrał małe przedstawienie. Mecz był ważny, bo decydujący o awansie do mistrzostw świata w Meksyku, graliśmy z Belgią. Pan Łazuka wyszedł ubrany w koszulkę Belgii (chyba, głowy nie dam sobie uciąć) ustawił piłkę na środku boiska, pognał w kierunku bramki i strzelił gola. Na stadionie konsternacja, sto tysięcy zdziwionych bezmiernie kibiców. Łazuka wraca na środek, teraz ma na sobie koszulkę biało-czerwoną i pędzi w kierunku drugiej bramki. Gol!! 1:1. Na tym przedstawienie się zakończyło – nam do awansu wystarczał remis. Teraz jak o tym myślę, to ten „myk” z koszulkami zdaje się taki nieprawdopodobny, ale jak inaczej mogliśmy wiedzieć, że najpierw strzela gola dla Belgii, potem dla Polski? No, bo chyba nie wymyśliłem sobie tego. Tak czy owak słusznie wywróżył remis, tyle że na boisku nie padły żadne bramki. Radość z awansu była wielka, tak przypuszczam, bo szczerze mówiąc nie pamiętam. Pamiętam tylko tłum ludzi i strach żeby się nie rozłączyć z Mężem Cruelli i nie zgubić. No i pytanie kierowcy autobusu, którym przyjechaliśmy. Odjeżdżając z parkingu spytał wgłąb rośpiewanego autobusu: „Kogo nie ma, niech rękę podniesie”.
Na następny awans do mistrzostw świata trzeba było czekać aż szesnaście lat. Też byłem na Śląskim, gdy graliśmy z Norwegią i natłukliśmy im 3:0. Stadion był już zupełnie inny, przebudowany, nowoczesny (w miarę 🙂 ), ze ślicznymi, moim zdaniem, błękitnymi krzesełkami. Zresztą przez lata obserwowałem jego ewolucję. Wtedy już się nie bałem, że się zgubię i dokładnie pamiętam tę radość z awansu do mistrzostw i te wiadomości podawane z góry sektora, jak też rozwija się sytuacja w innym meczu, którego wynik również decydował o naszym awansie. Ktoś miał radyjko i nasłuchiwał wiadomości. Awansowaliśmy wtedy jako pierwsza drużyna z Europy. Wracając samochodem z Mężem Cruelli i z Dropsikiem śpiewaliśmy przez otwarte szyby „Pooolskaaa, biaaałoo-czeeerwoni”, choć gardła zdarte mieliśmy do granic wytrzymałości. A cała masa ludzi patrzyła na nas ciut dziwnym wzrokiem – akurat wtedy na Zamku w Ogrodzieńcu była jakaś wielka impreza i dojeżdżając do domu mijaliśmy grupy ludzi wracających do domów i do samochodów zaparkowanych nieraz parę kilometrów od Zamku. Pamiętam też, że…
[25 minuta, Anglia – Austria 1:0, Lampard (karny)]… wtedy mój brat cioteczny obraził się chyba na mnie. Zwykle jeździliśmy na mecze razem, wtedy też. Sytuacja była taka, że załatwiałem bilety na mecz nie tylko dla nas, ale jeszcze dla paru kumpli. W sumie kilka biletów to było, a w MOSiRze był wtedy jakiś burdel i najpierw chcieli mi dac mniej biletów niż zamówione, a potem dostałem ile chciałem, ale w różnych miejscach sektora. Rozdzieliłem je w ciemno, a potem się okazało, że brat (dokładnie dwóch braci) dostał najgorsze miejsca, z których widoczność utrudniało ogrodzenie między sektorami. Wydaje mi się, że myślał, że specjalnie takie bilety mu dałem żeby kumple z Bocznicy no i ja mieli lepszą widoczność, ale to nieprawda. Tak czy siak ostatni raz byliśmy wtedy razem na meczu. Zresztą, ja też ostatni raz kibicowałem wtedy na żywo biało-czerwonym. Potem nie było już kasy żeby jeździć na mecze.
W swojej „karierze” byłem na wielu meczach reprezentacji. Pierwszą bramkę zobaczyłem chyba w następnym meczu, na którym byłem. Pewności nie mam, ale był to chyba mecz z Albanią w ramach którychś tam eliminacji. Wciąż miałem niewiele lat i moja pamięć nie wytrzymuje tej próby, a sprawdzać mi się nie chce. W każdym bądź razie albo był to mecz z Albanią, albo mecz reprezentacji olimpijskich Polska – RFN. Możliwe, że jednak ten drugi. Z tym pierwszym to mam kłopot, bo zawsze myślałem, że byłem na meczu zakończonym blamażem 2:2, ale zdaje się, że ten był rozgrywany w… Mielcu 🙂 Musiałem więc być na jakimś wygranym przez naszych 1:0. Pamiętam transparent na ogrodzeniu: „Gdy Smolarek w piłkę gra, to Albania w portki sra”. Dzisiaj historia zatoczyła koło. Smolarek znów jest w kadrze i znów sieje postrach wśród przeciwników.
Podziel się tym artykułem: