Zaczął się ten nowy rok jakoś tak dziwnie. Znaczy pewnie nie różni się to rozpoczęcie roku od większości innych wzruszających historii typu: „uuu, ale mi się nie chce nic robić, tylko bym odpoczywał(a) i się lenił(a)”, ale mimo wszystko najwyższy czas żeby mi to przeszło. Na dodatek jakąś taką potrzebę towarzystwa czuję. „Kup se psa”. No, ale chyba wszystko idzie ku lepszemu, bo w końcu siadłem przed kompem i zacząłem pisać. Na razie jeszcze nie magisterkę tylko bloga 🙂 ale już powoli czuję, że i na magisterkę mam siły. Ruszam 9 stycznia. No co? Taki buforowy tydzień pomiędzy Świętami, a magisterką jest potrzebny! Nie wiem co prawda po co i na co, ale czuję, że tak i już!
Sylwester minął zupełnie inaczej niż miał minąć. Nie żeby lepiej, ale inaczej. Miałem siedzieć sam w domu i ślinić się na widok Kayah we wdzianku bileterki, a tymczasem gdy nadchodziła godzina W, tym bardziej ciągnęło mnie na niedaleko ode mnie położony placyk, szczególnie, że przez okno widziałem jak suną w jego stronę niezłe tłumy. Za piętnaście minut północ pękłem, ubrałem się, polazłem w kierunku tłumów, odnalazłem rodzinkę lekko już nabuzowaną procentowym szczęściem, no i się przyłączyłem. Pooglądałem kijowy pokaz sztucznych ogni i się zaczęło. Przyszedł brat cioteczny z żoną i z dwoma innymi znajomymi małżeństwami i wyciągnął flaszkę. Chętnych do picia wiele nie było (max pięciu), ale szybko poszło. Znajomy brata wyciągnał drugą flaszkę, chętnych do picia było jeszcze mniej, ale szybko poszło. W połowie pobiegłem do domu i przytaskałem swoją flaszkę. Chętnych do picia było jeszcze mniej, ale szybko poszło. I tak w pół godziny zniknęły trzy flaszki. A potem poszliśmy poskakać na zaimprowizowanym zimowym parkiecie, no i nie wiem o której godzinie do brata na ciąg dalszy. Rano obudziłem się o jedenastej, nie pamiętając nic od momentu powrotu do domu 🙂 Swoją drogą fajnie tak szybko pić. Zanim się organizm skapnie po paru godzinach, że ma być pijany, to do tego momentu jest się trzeźwym. W moim przypadku zamroczenie dopadło mnie już chyba podczas słodkiego snu, tak więc spokojnie mogę powiedzieć, że na sylwestrowej imprezie byłem trzeźwy jak proboszcz w niedzielę.
Trochę mi taki rozwój sytuacji pogmatwał plany. Miałem bowiem z rańca lecieć na boisko i strzelić gola, a potem się chwalić, że telewizja kłamie, twierdząc, że pierwszą bramkę na polskich boiskach strzelili w Krakowie podczas treningu Cracovii. Budząc się o jedenastej miałem co prawda jeszcze trochę czasu żeby dokonać tego strzelenia (trening Cracovii zaczyna się o 12:00), ale jakoś mi się nie chciało. Przewróciłem się na drugi bok i wróciłem do spania.
I wszystko byłoby całkiem fajnie, gdyby nie to, że się wkurwiłem na samego siebie. Krótko po północy zobaczyłem na skwerku znaną z historii jednej znajomości Anię. Nie wyglądało na to żeby była w towarzystwie jakiegoś ukochanego, ale zanim się zebrałem żeby podejść z życzeniami, to mi gdzieś znikła. Trudno. Ślepy i głuchy w karty nie gra.
No i tak zakończył się rok 2005. Nie ma co podsumowywać, bo nie działo się w nim nic specjalnego. Ten nadchodzący powinien być przełomowym, ale znając siebie… Żadnych postanowień w każdym bądź razie nie powziąłem.
Podziel się tym artykułem: