To, że widzowie, którzy chodzą do kina od wielkiego dzwonu i to raczej na polskie komedie romantyczne albo na amerykańskie widowiska za 300 milionów dolarów, mogą być zaskoczeni, zniesmaczeni, obrzydzeni Substancją, to ja doskonale rozumiem. Ale ktoś, kto widział trochę więcej filmów i ma pojęcie o tym, co do tej pory wypluła z siebie światowa kinematografia, żeby też był zaskoczony, obrzydzony, a do tego jeszcze zachwycony? Tego to ja już nie rozumiem. Recenzja filmu Substancja.
O czym jest Substancja
Elisabeth Sparkle (Demi Moore) miała kiedyś u stóp cały filmowy świat. Oscary, najlepsze role, swoja gwiazda w Hollywoodzkiej Alei Sław, nieustające oklaski, pochlebstwa i sukcesy. No ale ten czas już przeminął, a jej samej przybyło lat, przybyło zmarszczek, przybyło kłopotów. Najnowszy – wywalenie jej bez ceregieli z porannego programu fitness, który prowadziła w obcisłych ciuszkach, które odsłaniały na tyle, żeby powiedzieć, że jak na swoje lata to naprawdę świetnie się trzyma. No ale nie na tyle, żeby utrzymać program. Kiedy więc go traci, zaczyna popadać w depresję. Czarne myśli kłębią jej się w głowie, lody z lodówki o północy nie poprawiają humoru, kolejne znalezione zmarszczki doprowadzają ją do wycia. Nic więc dziwnego, że postanawia chwycić się wszystkiego, co sprawi, że znów będzie młoda, że znów będzie na topie, że znów będzie miała u stóp cały świat. I wtedy na pełnej wjeżdża tytułowa substancja.
Zwiastun filmu The Substance
Recenzja filmu Substancja
Chciałbym, żeby było jasne. Substancja mi się dość podobała (na pewno bardziej niż poprzedni film Coralie Fargeat – Zemsta, przy czym na niego miałem dużo większy hype i oczekiwania), uważam, że to dobry film, wyróżniający się na tle wszechobecnej teraz papki, autorski i grający według własnych zasad. Do kina warto się było na niego przejść i wam też polecam rzucić sobie na niego okiem przy pierwszej okazji. No ale zlitujmy się, to nie jest żadne arcydzieło, ani nawet jakaś wyjątkowo obrzydliwa produkcja (przy czym obrzydliwa w znaczeniu pozytywnym) nie tylko na standardy body horroru. Japę randomowego widza może rozdziawić, bez dwóch zdań, ale czemu rozdziawia japy specjalistów, którzy od momentu premiery prześcigają się w peanach na jej temat i wystawiają najwyższe możliwe oceny? Czyżbyśmy dotarli do takich czasów, że w sytuacji premier pięćdziesięciu nowych filmów i seriali dziennie wystarczyło nakręcić choć trochę bardziej oryginalny film w formie (bardziej) i treści (mniej), że już zachwyty, ordery i goździki gotowe? Na to wygląda, bo skąd nagle ta pomroczność jasna, która spadła na zachwyconych widzów Substancji? Jasne, to porządne kino, które się wyróżnia (nawet jeśli lista inspiracji klasykami kinematografii jest długa) i niech będzie, że wali po łbie, gdy zupełnie nie spodziewalibyśmy się czegoś takiego na współczesnym dużym ekranie, ale kurde, Siódemka i nic więcej.
Nie wiem też, skąd zachwyty nad scenariuszem Substancji, który został nagrodzony zdaje się w Cannes lub w jakimś innym ważnym miejscu, ale nie chce mi się sprawdzać. Pewnie po drodze wpadnie też Oscar dla najlepszego scenariusza oryginalnego, bo ta konkurencja ma się w ostatnich latach słabiutko, ale umówmy się, szału ów scenariusz nie robi. Dialogi są tu oszczędne, a gdy się już pojawiają, to są to komunikaty hasłowe rodem z przemowy coacha motywującego (efekt zamierzony podkreślający zamysł filmu, który zarzuca standardowy sposób prowadzenia narracji), a sama fabuła posiada niekończącą się liczbę dziur i niedopowiedzeń. Jasna sprawa, można zaraz wyskoczyć z obroną, że to jedna wielka alegoria, metafora i jakie tam jeszcze znamy środki stylistyczne i nie należy tego filmu traktować dosłownie, no ale jednak są jakieś granice „bo tak”.
Nie wiedziałem za dużo przed seansem na temat działania tytułowej substancji (wpływamy na chwilę na tereny spoilerowe tak na wszelki wypadek) i próbowałem to rozkminić na podstawie strzępków informacji, ale za chiny nie potrafiłem zrozumieć jej sensu. Byłoby to dobre dla późniejszego seansu (zaskoczenie, wiadomo), gdyby nie fakt, że dalej nie rozumiem sensu substancji. To znaczy rozumiem jej działanie i sens też rozumiem, ale jednak nie rozumiem. I nawet zostawmy już, że ktoś, nie wiadomo kto, daje ci tak przełomowy wynalazek za zupełne darmo (bo tak) i nic od ciebie za to nie chce (bo tak, może badania jakieś prowadzi na zaliczenie kolosa). I nawet zostawmy już, że trzeba być kretynem, żeby samemu przeprowadzić (bo tak) enigmatyczną z opisu, makabryczną z wyglądu procedurę konieczną do zadziałania substancji, czego nie można tłumaczyć pogonią za młodością, pogonią za sławą, pogonią za byciem wiecznie młodym, bo kurde są jakieś granice rozsądku. Gdyby to wystarczyło sobie wstrzyknąć (i tak moim zdaniem powinno to wyglądać), no ale kurde nie. Do efektu końcowego prowadzi kilka kroków, jeden bardziej absurdalnie niebezpieczny od drugiego. No ale zostawmy to już, bo, kurde, podstawowe pytanie: co ci to daje? No nic ci to nie daje. Leżysz przez tydzień zamknięta w pomieszczeniu za łazienką i nie masz żadnej świadomości swojego nowego, pięknego życia. A potem przez tydzień się ukrywasz i zażerasz chipsami, żeby znów przez tydzień kitrać się bez świadomości i tak do usranej śmierci. No dobrze, nie doczytała drobnego druku, ale też nie było żadnego drobnego druku, a ja myślę też, że nie było żadnego sensownego pomysłu, żeby ta substancja miała jakiś sens, który logicznie napędziłby fabułę.
Nagrodzoną prestiżowymi nagrodami fabułę, której punktem wyjścia jest najbardziej irytująca horrorowa klisza z bohaterami, którzy dostają listę prostych rzeczy, których za wszelką cenę nie mogą robić i którzy oczywiście po pięciu minutach łamią te zasady. Bo tak.
Ludzie, trzymajcie mnie! To oryginalne dzieło, jeden wielki Wyraz Artystyczny, inteligentna krytyka i satyra podana w ekscytujący wizualnie sposób, a ten się przypierdala fabuły, że nie jest jak w Rambo zrozumiała i klarowna!
Pewnie bym się nie przypierdzielał tak szczególasto, gdyby ten substancjowy punkt wyjścia miał jakiś sens i wrzucał widza w historię o gwieździe, która nie doczytała drobnego druku i potem żałowała. Takiego, że wiecie. Myśleliście, że macie wszystko obcykane i będziecie najbogatsi na świecie, a tu łapiecie się za głowę, bo to przecież oczywiste, że coś tam i powinniście o tym pomyśleć, bo to logiczne. Albo jak w tym dowcipie. Będziecie mieć wielki penis, ale złota rybka nie dosłyszała i wam pod domem grają Federer z Nadalem. I to właściwie jest ta historia, z tym, że wszystko jest tu drobnym drukiem. Tak drobnym, że nie widać zupełnie sensu. I myślę, że Substancja lepiej by mi weszła, gdyby ten punkt wyjścia był dopracowany, a nie na bo tak. A myślę tak dlatego, że inne słabe punkty Substancji akurat w ogóle mi nie przeszkadzały. No bo wiecie, kogo dzisiaj, w dobie tiktokerów, obchodzi jakiś program śniadaniowy w telewizji. I to jeszcze jakiś aerobik z laską gibającą się przez kilka minut. Na której punkcie cały świat szaleje, ordery, zaszczyty, prowadzenie Sylwestra! Sensowniej byłoby to zrobić z jakąś gwiazdą Internetu, no ale, hellou, Houston, mamy problem. Gdy nasza główna bohaterka zaczynała, to nie było Internetu! A jebać, bo tak. Zrobimy to o telewizji.
Cała reszta miodzio, choć liczyłem na dużo większe ekstremum niż ta niezbyt szokująca makabra. Panie w głównych rolach miodzio, choć hejtuję na doczepione sztuczne cycki Margaret Qualley, tak się nie robi! Świetnie obrzydliwy jest tu Dennis Quaid i dodatkowy plusik dla wybitnych panów z zarządu. Choć to ciołki są, bo siedzieli na końcu tacy przerażeni i zniesmaczeni, a przecież powinni skakać pod sufit, bo taki Sylwester będzie miał sto razy większą oglądalność niż zwykły z hot laską od fitnessu w śniadaniówce.
No i najważniejsze. Nie miałem tego samego poczucia, co przy filmach Brandona Cronenberga, w których cały czas mam wrażenie, że spisywał z kartki swojego słynnego ojca, ale zupełnie nie umie tego robić, więc wychodzi marna kopia pozbawiona własnej inwencji. Fargeat też kopiuje ile wlezie ze słynnego mistrza (jego nazwisko musiało tu w końcu paść, choć, patrzcie, patrzcie, nie napisałem nigdzie jak się nazywa!) i ze wszystkich innych Dorianów Greyów itepe, ale przedstawia widzom projekt, który jest jej i tylko jej. Głównie stąd ta Siódemka.
(2628)
Ocena Końcowa
7
w skali 1-10
Podsumowanie : Podstarzała gwiazda ekranu chwyta się ekstremalnego rozwiązania, by zachować wieczną młodość. Coralie Fargeat zaprasza widzów na swoje terytorium, nad którym trzyma pełną kontrolę, serwując oryginalny body horror pomimo bardzo wyraźnych inspiracji. To nietuzinkowe kino, którego obecnie tak mało jest na ekranach, ale wobec którego wszelkie zachwyty są przesadzone.
Podziel się tym artykułem:
Dla mnie Substancja była w 2/3 soft p0rn0 a w 1/3 hołdem dla studia Troma. Pełna głupot ale ładna wizualnie.
7/10 😉 mogło być o wiele gorzej! Dobra recka.