Miałem zaczynać inaczej, ale zerknąłem na oceny na IMDb i koncepcja początku się zmieniła. Takie sytuacje lubię! 4,7 na IMDb, 22 na 100 na Metacriticu – a mnie się nawet podobało. Choć trudno jest mi się kłócić ze słabymi ocenami filmu The Tax Collector, bo to rzeczywiście słabe kino. Dzieło to idealnie wpisuje się w ideę kina tak złego, że aż dobrego i do zadowolenia z seansu potrzebne jest konkretne nastawienie, które nie tak łatwo uzyskać bez mocnego drina. Recenzja filmu The Tax Collector.
O czym jest film The Tax Collector
Creeper (Shia LaBeouf) i David (Bobby Soto) to dwaj „poborcy podatkowi”. Pracując dla wszechpotężnego meksykańskiego bossa objeżdżają Los Angeles i zbierają procenty od działalności pomniejszych meksykańskich gangów. Obaj mają reputację zabijaków, którzy nie cofną się przed niczym, żeby tylko odebrać kasę. A legendy, jakie o nich krążą, głównie o Creeperze, każą dłużnikom się nie sprzeciwiać i oddawać hajsy. W innym przypadku skończą w kawałkach na dnie wanny. Zbieranie „podatków” nie jest jednak całym życiem Creepera i Davida. Creeper ma na podorędziu cały wianuszek sexy lasek, które z marchewką zrobią dla niego wszystko. Z kolei David ma kochającą żonę (Cinthya Carmona) i rodzinę, dla której też zrobiłby wszystko. Poukładany świat morderstw i podatków staje na głowie, gdy w mieście pojawia się demoniczny meksykański gangster Conejo (Jose Conejo Martin) i jego jeszcze bardziej demoniczna laska Gata (Cheyenne Rae Hernandez). Nie dość, że nie chce płacić, to jeszcze grozi, że pozabija wszystkich i to on będzie rządził w LA.
Zwiastun filmu The Tax Collector
Recenzja filmu The Tax Collector
David Ayer wraca tam, gdzie czuje się najlepiej. Na brudne amerykańskie ulice wielkiego miasta, po których biegali wcześniej bohaterowie napisanych przez niego i wyreżyserowanych (niektóre napisał, niektóre wyreżyserował) Dnia próby, Bogów ulicy oraz netfliksowego Bright. Problem jednak w tym, że nie ma żadnego większego pomysłu na to, po co wracać na te ulice, więc wraca, bo dobrze się tam czuje, a resztę się zobaczy.
Kiedy nie masz pomysłu na film, dobrze by było pokazać w nim coś choć trochę innego. Jakiś wyrywek świata niedostępny dla twoich potencjalnych odbiorców. Tym wycinkiem świata w The Tax Collector są meksykańskie gangi Los Angeles z tymi ichnimi tatuażami, zarostem, quinceanerą, czy jak to się tam pisze, la familią i mocno wystylizowanym Shią LaBeoufem, który tym razem robi za twardziela twardszego niż zdanie elektoratu PiS o LGBT. Shia jest dobrym aktorem, więc robi wszystko, co tylko w jego mocy, żeby udowodnić, że nadaje się na takiego psychopatycznego twardziela w szytym na miarę trzyczęściowym garniaku. Nieprzekonanych nie przekona, inni może nawet i w to uwierzą.
Zresztą jakiekolwiek niepasowanie do roli LaBeoufa blednie wraz z pojawieniem się demonicznego Conejo. Dawno już nie było tak przerysowanego, absurdalnego czarnego charaktera jak on. Wszystko w jego zachowaniu, na czele z mówieniem, jest przerysowane. Wyznający Santa Muerte i inne meksykańskie okultyzmy Conejo pojawia się tu niczym postać z jakiegoś skeczu o meksykańskim gangusie. Tyle, że to wszystko na poważnie, bez żadnego skeczu. Powagę tę mają też pewnie za zadanie podkreślić obsadzeni tu w drugim planie aktorzy, którzy każą przypuszczać, że to naturszczyki, prawdziwe gangusy zebrane prosto z ulicy. Nie klikałem w poszukiwaniu wiadomości na ten temat, więc może to autentyczni gangusy, a może tylko odpowiednio wyselekcjonowani aktorzy.
Historia opowiedziana w The Tax Collector jest prosta i klasyczna. Zabij ich, zanim oni ciebie zabiją. I kiedy już przyzwyczaisz się do tego dziwnego filmu, który wyreżyserował zdolny twórca, w którym grają zdolni aktorzy i który powinien być fajny, a on uparcie przypomina meksykański film wideo finansowany przez kartel – wtedy możesz się nieźle bawić z tego cringe’u i cheese’u, o jakich często wspominają młodzi ludzie w swoich opiniach o filmach. Pojmujesz, że to wszystko tylko po to, żeby efektownie się pozabijać i przestajesz liczyć na poważne gangsterskie kino. Nie przeszkadzają ci już wsadzone od czapy sceny, żeby potem usprawiedliwić finał, jak ta z treningiem judo czy co to tam było. Rozumicie. Środek filmu, meksykański gangus nagle robi se przerwę od zbierania haraczu, jeżdżenia po dziurach Los Angelesu, zajmowania się swoim meksykańskim życiem oraz pilnowania piętnastki swojej córki i jedzie do ostatniego miejsca, w którym spodziewałbyś się go zobaczyć, bo nigdy nie wspominał o sztukach walki i Japonii. Do senseja od judo.
A oni ci się odwdzięczą i efektownie oraz krwawo się pozabijają. Jeśli więc miałbym szukać największego zawodu filmu The Tax Collector (o ile można się zawieść na czymś, po czym nie spodziewało się niczego), to znalazłbym go w tym, że niektóre postaci zasługiwały na dużo bardziej efektowną śmierć.
Inna sprawa, że jednej rzeczy nie mogę rozgryźć. Nie wiem czy to moja podświadomość, czy może stan faktyczny, ale w każdym ostatnio nakręconym filmie mam wrażenie, że pandemia zaskoczyła go na dwa tygodnie przed zakończeniem zdjęć i trzeba było go kończyć metodami mocno chałupniczymi. Tu wziąć nieudanego dubla, tu dograć na greenscreena inny krajobraz, tam nakręcić dialog z aktorami, którzy są w dwóch zupełnie innych miejscach. Jeśli to podświadomość, to znaczy, że powinienem zapisać się do klubu łowców spiskowych teorii dziejów. Jeśli stan faktyczny, to mogłoby to trochę obronić ten nieudany, ale fajny do oglądania film.
(2422)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Zbieracze haraczów dla meksykańskiego bossa muszą walczyć o życie, gdy w mieście pojawia się gangus twardy jak Roman Bratny. Kino z gatunku: tak złe, że aż dobre. Coś a’la „El Mariachi” czekający na to, aż ktoś zrobi z tego „Desperado”. Tyle, że na poważnie.
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Filmowy sierpień 2020 w ocenach. Unknown Origins