Wybaczcie przekleństwa, które za chwilę usłyszycie. „Kurwa, cheddarowy goblin. Trzeba mieć najebane we łbie, żeby coś takiego wymyślić. Trzeba mieć najebane we łbie, żeby coś takiego oglądać”. Taka była moja pierwsza myśl po obejrzeniu filmu Mandy w reżyserii Panosa Cosmatosa. Recenzja filmu Mandy.
O czym jest film Mandy
Góry Cieni, rok 1983. Red (Nicolas Cage) i Mandy (Andrea Riseborough) wiodą szczęśliwy żywot semipustelników w położonym w lesie domu, w którym do woli mogą dyskutować o gwiazdach i zabijanych szpakach. Red pracuje na okolicznym wyrębie lasu, a Mandy spędza dni na czytaniu mistyczno-fantasmagorycznej literatury często wprowadzającej ją w stan bliski narkotycznemu. Pewnego wieczora spacerującą po okolicy Mandy dostrzega Jeremiasz Piasek (Linus Roache). To lider chrześcijańskiej sekty, która traktuje go jak przyszłego Mesjasza. Piachu rozkazuje, by jego przydupasy przyprowadziły Mandy przed jego oblicze. Przy okazji wzywają też kilka mrocznych demonów, które rozbijają się nocami po lasach na motorach. Redowi cudem udaje się przeżyć atak religijnych freaków. Uzbrojony w kuszę i ręcznie wykute toporocoś rusza śladem Piaska i jego przyjaciół.
Recenzja filmu Mandy
Jeśli szukacie filmu, który nie pozostawi Was obojętnym – nie znajdziecie lepszego wyboru niż Mandy. Być może wprowadzi Was w narkotyczny stan niczym lektura czytana przez Mandy, być może stwierdzicie, że równie pojebanego filmu dawno nie widzieliście, a może sięgniecie po pilota już po piętnastu minutach mając w dupie, która planeta jest Waszą ulubioną. Na pewno wydarzy się któraś z tych rzeczy, ale obojętni wobec Mandy nie pozostaniecie. Oto przygoda, jaka trafia się w kinie raz na kilka lat.
Trudno w przypadku Mandy rozpisywać się o fabule, bo ta jest tutaj szczątkowa. W większości przypadków taki zarzut przekreśla szanse na spodobanie się filmu. Kiedy jednak znajdzie się sposób na to, by widz miał w nosie poziom komplikacji fabuły, który nie podnosi się ponad „trzeba nakopać tym religijnym świrom”, wtedy mogą wydarzyć się rzeczy wielkie. Mój stosunek do kina (prosty chłop) nie pozwala mówić o Mandy w kategoriach wielkiego kina i za takie go nie uważam, ale z pewnością jest to dzieło niebanalne. Choćby i dlatego, że zmusiło mnie do przetrwania przez seans z coraz większą fascynacją i rosnącym podziwem dla reżysera tego dzieła, Panosa Cosmatosa.
Realizacja, realizacja i jeszcze raz realizacja. Właśnie nią Mandy wygrywa serca widzów, którzy razem ze świetnym Nicolasem Cage’em najpierw pławią się w obłędnych kolorach nocnego lasu oświetlonego krwawymi słońcami, a potem wchodzą w trzewia piekła, w których otchłaniach pozostaną na dłużej. Gdyby Mandy była zwyczajnie zrealizowanym kinem, nie byłoby o czym gadać. Ale Mandy nie jest zwyczajnie zrealizowanym filmem. Rzuceni na głęboką wodę mistycznego bełkotu, który trzeba postarać się przetrwać w pierwszych minutach filmu i przygotować na to, co dalej, wkrótce wejdziemy w świat krwawej fantasmagorii brzmiącej rykiem demonów w maskach (nauczony doświadczeniem Ośmiu milimetrów Cage nie kłopocze się, by je zrywać) i hipnotyzującej muzyki o spektrum szerokim od King Crimson po sekciarskie fleciki.
Kiedyś potrzeba było Kaszpirowskiego, żeby dać się zahipnotyzować. Dzisiaj wystarczy seans Mandy.
(2181)
Ocena Końcowa
8
wg Q-skali
Podsumowanie : Zdeterminowany drwal rusza tropem religijnej sekty, która porwała jego kobietę. Hipnotyzujące przeżycie wiodące poprzez przebarwne fantasmagorie prosto do piekielnych otchłani. Najbardziej oryginalny film 2018 roku.
Podziel się tym artykułem:
Jak czytam opisy fabuły to tam gdzie zaglądam do internetu pisze sekta satanistyczna, albo sekta, a nie chrześcijańska i dla mnie też jak dla Ciebie to była sekta chrześcijańska choćby przez ten krzyż co na końcu się pojawił w świątyni. Dziwne, że katolicy nie byli oburzeni po premierze tego filmu w USA, a to nie jest jakiś tam mało znany film bo jednak o nim było głośno od pokazów na festiwalach i trailera. I tak mi się jakoś wydaje, że gdyby to była sekta wywodząca się z innych religii to wtedy by pojawiły sie głosy sprzeciwu.
Dla mnie jest to znakomita rozrywka łącząca w sobie klimat jak z Mad Maxa połączonego z Wysłannikami piekieł i stylistyką z filmów Dario Argento tylko że nakręcona po mocnych narkotykach. Polecam oglądać jak na najlepszym sprzęcie bo zdjęcia są niesamowicie piękne (tutaj każdy kadr nadaje się na tapetę) a dodając do tego niesamowitą muzykę Jóhanna Jóhannssona tworzy jedyny film w swoim rodzaju. Dla niektórych to będzie przerost formy nad treścią, ale mnie film wciągnął od pierwszych minut i nie zgadzam się z tymi co twierdzą, a z takimi opiniami się spotkałem, że przez 70 minut jest nudno i nieciekawie. Dla mnie było ciekawie od początku.
Cosmatos od początku buduje klimat filmu i oswaja widza ze swoim stylem i dla mnie to świetny pomysł bo dzięki temu polubiłem Reda i Mandy nim zaczęło się kino zemsty. Cage jak to on szarżuje, choć też ma sceny spokojniejsze i ze swoim stylem gry idealnie pasuje do świata Cosmatosa. Ale też nie szarżuje aż tak mocno jak choćby w Złym poruczniku, i reżyser też tonuje jego sposób gry, np. w scenie jak przez pięć minut przeżywa silne emocje, musi na coś patrzeć i płacze i drze się to wyciął reżyser jego głos i słychać jedynie muzykę.
Nie gorsi są pozostali aktorzy jak Andrea Riseborough ze swoją ciekawą urodą i przede wszystkim Linus Roache w przywódcy kultu. Jedyny zarzut jaki mam do obsady to rola Richarda Blake’a, jednego z ulubionych aktorów Roba Zombie (uwielbiam psychola jakiego zagrał w ostatnim filmie Zombie, to jeden z najlepszych Jokerów jakie widziałem w kinie), który tak po prawdzie ma epizod nie wiele wnoszący do fabuły. Reszta obsady też jest spoko, ale to bardziej zasługa stylówy, bo trudno mówić o aktorstwie gości co wyglądają jak demony z Wysłannika Piekieł i prawie nic nie mowią tylko chodzą, jeżdżą, biją się, stoją. FIlm jest brutalny, krwawy, ale co zaskakujące aż tak bardzo nie jedzie po bandzie jakbym się spodziewał i ma też sporo humoru, czarnego co prawda, ale jednak (scena z psycholem oglądającym pornosa i wiele innych).
Choć to jak jest film pojechany nie zaskoczyło mnie bo znam poprzedni film reżysera, który jak pamiętam w ogóle fabuły nie miał, ale tez był ucztą audiowizualną, ale za to zaskoczyły mnie trzy rzeczy. Bill Duke znany z oryginalnego Predatora, myślałem że od dawna nie żyje. Moment w którym tytuł się pojawia. No i to kto wyłożył na film kasę, kto jest producentem czyli Elijah Wood. Wiem że podobnie jak Harry Potter gra w filmach i serialach dziwnych, oryginalnych, niszowych, ale nie wiedziałem, że też takie produkuje.
Billa Duke’a od razu wypatrzyłem w napisach i też pomyślałem „O, to on żyje?” 😀 Swoją drogą nic się nie zmienił.
Do oburzenia katolików, nawet w Stanach, to potrzeba raczej topornego kina a’la Patryk Vega, a nie festiwalowego arthouse’u.
Prawdę mówiąc to wg mnie „Mandy” prawie w ogóle nie jest krwawy. A na pewno nie tak, jak miałoby się to myśli myśląc „krwawy” :).
A mnie rozczarowała trochę ta część jak już Cage przystępuje do zemsty, ani to jakoś krwawe, ani porywające, ani efektowne. Zdecydowanie lepiej reżyser czuje te psychodeliczne klimaty z pierwszej połowy, tym sekwencjom revenge’a brakuje trochę pazura. Ale film niewątpliwie wart obejrzenia, choćby dla sfery wizualnej czy „klimatu”. 🙂
Ano, jak pisałem komć wyżej, jeśli chodzi o gore to na pewno nie jest to orgia krwi i popis chorej wyobraźni socjopaty. Można chyba jednak założyć, granicząc z pewnością, że reżyserowi nie zależało na tym w pierwszej kolejności. I pewnie, wolę rozpierduchę a’la Martwica mózgu, ale tutaj jako ledwo dodatek do finałowej psychodeli mi wystarczyła.