×
Whitney (2018), reż. Kevin Macdonald.

Whitney. Recenzja dokumentu o Whitney Houston

Wchodzący do kin drugi w ostatnim czasie dokument o Whitney Houston – pierwszy, Whitney: Can I Be Me można zobaczyć na Netfliksie – to dobra okazja do tego, żeby spróbować nieco zreorganizować strukturę Q-recenzji, by wprowadzało się je szybciej. W najbliższym czasie różnie może z nim być (tym czasem :P) i chyba warto by było o tym pomyśleć. A że Whitney w reżyserii Kevina Macdonalda to standardowy dokument, idealnie nadaje się więc do formy strumienia świadomości bez podziału na fabułę i recenzję recenzję. Pewnie szybko wrócę do starego sprawdzonego sposobu, bo np. bez boldowania słabo wygląda i się nie powstrzymam, ale spróbować nie zawadzi. Nie mówiąc o tym, że jednak wypada przeczytać przez opublikowaniem, a to najbardziej czasochłonne.

Wiem, też mnie wkurza, gdy chcę poczytać o filmie/przepisie/łotewer, a tu cały akapit nie o filmie/przepisie/łotewer. Sori.

Jako się rzekło, Whitney Macdonalda to standardowy dokument i to dobra wiadomość, bo udziwniania prostych rzeczy nie lubię. Po dokumencie najczęściej spodziewam się podania faktów w kolejności od początku do końca i tak też wygląda dokumentalna Whitney. Począwszy od jej najmłodszych lat prujemy do przodu aż do tragicznej śmierci, a w podróży towarzyszą nam gadające głowy z najbliższego otoczenia gwiazdy. Jeśli historia jest ciekawa – nic nie trzeba kombinować.

Historia Whitney jest bardzo ciekawa, choć bardziej pasowałoby tu określenie tragiczna. Pewnie często łapiecie się na refleksji, że rany, tyle kasy mają, po co się zabijać, ćpać i niszczyć sobie życie? Whitney Macdonalda rozprawia się z takim artystycznym amerykańskim snem próbując zgłębić przyczyny upadku gwiazdy skazanej od najmłodszych lat na taki los. Wszyscy wiedzieli, nikt nie pomógł, teraz każdy jeden zapłakany.

No ale właśnie, próbuje je zgłębić. Macdonald natyka się na mur nie do przeskoczenia. Mur złożony z osób, które nie chcą powiedzieć, jak było naprawdę, kryjąc się za świętym przekonaniem, że zrobili wszystko co mogli i niczemu nie są winni. Jeśli odpowiednio długo sobie to wmawiasz, w końcu sam w to uwierzysz. Gadające głowy z dokumentu o Whitney Houston w to uwierzyły, stąd trudno wyciągnąć jakieś wnioski z ich wypowiedzi nie czytając między wierszami. W oczach ciotki Nippy, jak pieszczotliwie zwracali się najbliżsi do Houston, dziewczynka miała przeszczęśliwe dzieciństwo, jakiś tam menadżer czy inny producent przez cztery lata naprawdę, naprawdę nie zauważył, żeby Whitney miała problemy z narkotykami, a Bobby Brown nie uważa, że to narkotyki zabiły gwiazdę.

I z tych lakonicznych wypowiedzi byłego męża, z których nie wynika nic konkretnego, między wierszami faktycznie można wyczytać, że to raczej Whitney zniszczyła życie sobie i odłamkiem jemu. Po dokumencie wybrzmiewają wciąż słowa jednego z braci Whitney, który jest dumny/szydzi? z Browna, który nie dał rady wciągnąć nawet 1/4 tego, co wciągali on i jego siostra. Tyle że jednoznacznie na pytanie o to, kto zniszczył kogo odpowiedzieć nie można. Jak i na wiele pytań, które odpowiedzi nie mają, bo nikomu nie zależy na tym, żeby być szczerym. A przynajmniej na to wygląda. Najszczersza jest ta, która odpowiedzieć już nie może. – Kto jest twoim największym wrogiem, Whitney? – Ja sama.

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach i chyba to będzie najwłaściwszym morałem dwugodzinnego filmu Whitney, w którym pomimo tak długiego metrażu, i tak nie pociągnięto wszystkich ciekawych wątków z biografii artystki, o których po seansie przypomniała mi Asiek. Ani tu słowa o adoptowanym synu Whitney, Nicku Gordonie, który po śmierci Houston zaręczył się z jej córką Bobbi Kristiną. W ogóle mam wrażenie, że wątek córki został ograniczony do minimum i kilku smutnych obrazków zabierania ją na koncert i wystraszonego ssania kciuka. Smutne to wszystko strasznie, ale znów poskrobane po powierzchni.

Whitney Macdonalda obejrzeć warto choćby dla samej muzyki i kilku archiwalnych nagrań prywatnych, których jednak w netfliksowej produkcji było trochę więcej. No ale może mi się zdaje, pamięć już nie ta. Niezależnie od wszystkiego, nie żałuję, że obejrzałem obydwa te dokumenty.

(2153)

Wchodzący do kin drugi w ostatnim czasie dokument o Whitney Houston - pierwszy, Whitney: Can I Be Me można zobaczyć na Netfliksie - to dobra okazja do tego, żeby spróbować nieco zreorganizować strukturę Q-recenzji, by wprowadzało się je szybciej. W najbliższym czasie różnie może z nim być (tym czasem :P) i chyba warto by było o tym pomyśleć. A że Whitney w reżyserii Kevina Macdonalda to standardowy dokument, idealnie nadaje się więc do formy strumienia świadomości bez podziału na fabułę i recenzję recenzję. Pewnie szybko wrócę do starego sprawdzonego sposobu, bo np. bez boldowania słabo wygląda i się nie powstrzymam, ale…

Ocena Końcowa

7

wg Q-skali

Podsumowanie : Skazana na sukces, pędząca w stronę nieuniknionego, tragicznego końca. Whitney Houston i jej dokumentalna biografia, której zabrakło szczerości u przepytywanych do filmu najbliższych gwiazdy. Warto tak czy siak.

Podziel się tym artykułem:

6 komentarzy

  1. W sprawie zmiany sposobu tworzenia recenzji – bez wchodzenia w sam proces twórczy. Recenzje u ciebie z wyraźnie zaznaczonymi i powtarzalnymi blokami są idealne. U Whitney tego nie ma i od razu gorzej się to czyta, więc mam nadzieję, że jeśli zamierzasz zmieniać to jednak w lepszą stronę, nie w stronę pojedynczej zbitki akapitów.

  2. Masz rację, bez dwóch zdań jest czytelniej. Zmiany spowodowane brakiem czasu siłą rzeczy musiałyby być jednak na gorsze, czyli to większy pakiet – bez podziałów, czytania po napisaniu, easter eggów i całego tego czasochłonnego afterwrite’a, który o dziwo często zajmuje tyle samo czasu, co napisanie recki. No ale może przesadzam, a może po prostu za często piszę (choć nie ostatnio 🙂 ).

  3. Wierzę, widać po jakości recenzji – brak literówek, zdania poprawnie złożone gramatycznie, brak błędów ortograficznych. Sam zresztą wiesz, że dobrze piszesz, inaczej by cię tak nie czytali 🙂

    Natomiast wydaje mi się, że cała ta otoczka – czyli o czym jest film, itd. to akurat najłatwiejsza część i najszybciej się pisze. Poza easter eggami, które oczywiście zajmują czas, żeby wyszperać, chyba że przeczytało się o nich wcześniej.

    Apropo easter, a w szczególności eggów. Przebywam aktualnie w Glasgow, zamawiałem lunch – pizzę i colę. Gość się mnie pyta, czy do tej koli chcę jaja (eggs, ale wymówił to bardziej jak „ehhs” – z wyraźnie zaakcentowanym „h”, coś na styl holenderski). Zbaraniałem, bo jak to jaja do coli. Potwierdzam czy „eggs”, on że „ehhs”. Za chwilę dodaje „ehhs kjubes”. I też dopiero po dwóch sekundach dotarło do mnie, że chodziło mu o „ice cubes”. Ale sposób w jaki to wymówił…

  4. Pisanie tak, to no problem. Ale potem to trzeba wrzucić, a to drugie tyle czasu. W kwestii easter eggów miałem na myśli ukryte w tekstach linki do fotek :). Nie grzebię nigdy za informacjami, piszę co wiem ewentualnie sam zauważyłem/skojarzyłem, więc research odpada.

    Ciesz się, że w Walii nie jesteś, pewnie jeszcze mniej byś zrozumiał :).

  5. To tu cię zmartwię w sprawie jaj świątecznych, bo osobiście czytam w czytniku RSS, a on mi pięknie wszystkie linki na niebiesko pokazuje, więc od razu wiem, gdzie klikać 😀

    A do Walii może jeszcze kiedyś trafię…

  6. Sobie psujesz zabawę nie mnie 🙂

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004