Ceremonia rozdania Oscarów już za niecały tydzień, za dwa na ekrany polskich kin wejdzie Carol. Być może jako laureat sześciu Oscarów, w tym dla najlepszego filmu roku. Nie wykluczam takiej możliwości, choć w moich oczach zwycięzcą póki co może się czuć jedynie Carter Burwell, autor pięknej ścieżki dźwiękowej. Recenzja filmu Carol.
Reżyseria: Todd Haynes
Scenariusz: Phyllis Nagy
Na podstawie powieści: Patricii Highsmith
Obsada: Cate Blanchett, Rooney Mara, Kyle Chandler, Kyle Chandler, Jake Lacy, John Magaro
Muzyka: Carter Burwell
Zdjęcia: Edward Lachman
Kraj produkcji: USA
O czym jest film Carol
Nowy Jork, lata 50. Therese Belivet (nominowana do Oscara Rooney Mara – co się rozbierze na ekranie to dostaje nominację #FunnyFact) pracuje w dużym nowojorskim domu towarowym zorganizowanym na obraz i podobieństwo tego, którego właścicielem był Stanisław Wokulski. Teresa to dziewczyna spokojna i cicha, która nie za bardzo pasuje do tego miejsca, ale wiadomo, jakoś trzeba przeżyć. W wolnych chwilach Tereska czyta książki niczym Joaquin Phoenix w 8 milimetrach i manifestuje swoją odrębność (bądź roztargnienie) poprzez unikanie noszenia przepisowej czapki Świętego Mikołaja. Bo wiecie, zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Z tego też powodu w sklepie Teresy pojawia się Carol Aird (nominowana do Oscara Cate Blanchett; #FunnyFact o niej w osobnym okienku gdzieś tam niżej), elegancka kobieta w sile wieku, której każdy krok i gest krzyczy na odległość: z drogi, idzie arystokratka! Carol szuka prezentu dla swojej córeczki, a Teresa służy jej pomocą. Dwóm kobietom dobrze się rozmawia i widać, że na obu to spotkanie wywiera wrażenie, jak najbardziej pozytywne. Obie są samotne – koło Teresy kręcą się koledzy, Carol ma męża, ale się z nim rozwodzi – i widać, że brakuje im bratniej duszy. Na szczęście – przypadkiem bądź nie (wiadomix, nie ma przypadków) – Carol zostawia w sklepie rękawiczki, a Teresa zwraca je pocztą. W podziękowaniu Carol zaprasza ją na obiad i już wiadomo, że nie skończy się na: nie chcę tego słuchać, ja zapraszałam, ja płacę.
Recenzja filmu Carol
Napisałem wyżej, że nie zdziwiłbym się, gdyby Carol zgarnęła Oscary w każdej z kategorii, w jakiej została nominowana i rzeczywiście tak jest. Ale to nie znaczy, że film Todda Haynesa wywarł na mnie aż tak pozytywne wrażenie. W przypadku Carol nieważny jest jednak mój nastrój w trakcie seansu – no troszeczkę się nudziłem, nie tak bardzo jak na Brooklynie, ale jednak – bo nie zważając na niego potrafię docenić urok tego filmu i niewątpliwą wysoką jakość dzieła filmowego, jakie dzisiaj kręci się wyjątkowo rzadko. To film od początku do końca nakręcony z dużym smakiem i świadomością tego, jak ma wyglądać. I być może się i nudziłem, ale pewnie tak sobie założył reżyser – widzowie tacy jak Q będą się nudzić, ale to nieważne, są jeszcze inni widzowie, dla których głównie przeznaczony jest film Carol. To przede wszystkim widzowie, którzy cenią sobie fakt, że na wszystko potrzeba czasu i mają cierpliwość do tego, by w pełni cieszyć się filmem jakby żywcem wyciętym z innej epoki. Nie tylko w takiej epoce osadzonym.
To nie tak, że nie lubię „takich filmów”, wręcz przeciwnie, w żeńskim towarzystwie zawsze plusuję tym, że lubię romansidła i nie mam problemu z ich oglądaniem („romansidła” jako określenie gatunku, nic drwiącego broń Boże) ;). Filmy o miłości potrafią być dla mnie równie dobre co Żołnierze kosmosu, no i jestem dużym fanem Małych kobietek z Susan Sarandon. Mimo to potrzebuję chyba jednak trochę więcej fabuły, by móc cieszyć się seansem w większym stopniu niż przy okazji Carol. Która jest filmem niespiesznym i nastawionym na coś innego niż fabuła.
A Carol w 100% nastawiona jest na wspomnianą nieprzypadkowo w tytule tej recenzji – miłość. To film o miłości, ale nie takiej znanej z dzisiejszych filmów co to w piątej minucie para wpada na siebie, w dziesiątej idzie do łózka, w czterdziestej się kłóci, a w siedemdziesiątej się godzi i razem rozwiązuje problem. Uczucie budzące się między bohaterkami filmu rozżarza się powoli i nie ma absolutnie żadnego znaczenia, że to dwie kobiety. Carol to uniwersalna opowieść o miłości, która mogłaby rozbłysnąć w każdej konfiguracji i wyglądać tak samo. Ukradkowe spojrzenia, czas dłużący się do spotkania, muśnięcia dłoni, przygryzane wargi i jakiś taki zupełnie nieważny i pusty czas, gdy nie jest się razem. Reżyser nigdzie się nie spieszy i powoli buduje napięcie między swoimi bohaterkami na początku wcale nie erotyczne, dopiero dojrzewające do czegoś więcej. Jedni w trakcie tej budzącej się fascynacji wynudzą się, drudzy zachwycą klimatem.
A fabuła, co tam fabuła wobec miłości? Jasne, Haynes mógłby uciec w pułapkę obyczajowego skandalu, czy nakreślenia opowieści o trudnym, zakazanym romansie napiętnowanym przez cały świat i wstydliwie ukrywanym. Albo w tę pułapkę podejrzanej zależności między starszą, bogatą, doświadczoną kobietą, a dziewczyną dopiero szukającą pomysłu na siebie. Nauczyciel-uczeń, wykorzystująca-wykorzystywana. Ale nie ucieka. I chyba właśnie w tym tkwi siła Carol, że nie opowiada o miłości sensacyjnej, jakiej w kinie było i będzie dużo. Ale o miłości po prostu. Od pierwszych ciepłych myśli, przez pierwsze niewinne gesty aż po refleksję, że nie może się bez tej drugiej osoby żyć.
A (kurde, trzeci akapit zaczynam od „a”) gdzieś między tym wszystkim bezsilnie zakochany trener Taylor z Friday Night Lights (Kyle Chandler) i wspomniana na początku świetna muzyka Cartera Burwella. Oscara dla tego pana poproszę!
(2064)
Ocena Końcowa
7
wg Q-skali
Podsumowanie : Historia romansu pracownicy sklepu towarowego i zamężnej kobiety z ciut wyższych sfer. Proszę nie sugerować się moją Siódemką, bo to jeden z ładniejszych filmów o miłości w ostatnich latach.
Podziel się tym artykułem:
chwilę mi zajęło zanim skumałem funnyFact. Czasem różnica między „która, a którą” jest znacząca.
Dzięki :). Już jest ok.
Oscara za najlepszy film akurat można wykluczyć z całą pewności, bo nawet nie ma nominacji 😉
Czepiasz się! 😛 Jak sprawdzałem to był nominowany, musieli po cichu coś zmienić! 😉