×

Igrzyska śmierci – Kosogłos. Część 1 [The Hunger Games – Mockingjay Part 1]

Ucięliśmy tu sobie ostatnio (no głównie gadałem sam do siebie) na przykładzie Więźnia labiryntu” krótką pogawędkę na temat nowoczesnych trylogii filmowych. Nowoczesnych, bo różniących się od tych starych tym, że z góry zostały zaplanowane na trylogie. Dawno, dawno temu – przed wynalezieniem iPadów – też pojawiały się trylogie, ale były to przeważnie trzy „osobne” filmy połączone jakimś bohaterem bądź uniwersum. Od czasu do czasu przebąkiwało się o tej czy o tamtej, że tak tak, reżyser od początku chciał robić trzy części (czy w przypadkach takich jak „American Pie” osiem; strzelam, nie liczyłem), ale tak naprawdę nigdy w to nie wierzyłem. Zarobili – robili sequel itd.

Optyka się jednak trochę zmieniła. „Zarobiliśmy – zróbmy drugą część” zmieniło się w „utnijcie historię w połowie i jeśli zarobimy to zrobimy drugą część”. Takie podejście do sprawy sprawiło, że szczęśliwi producenci są trzy razy bogatsi niż zwykle, ale ucierpieli widzowie, bo idąc do kina zamiast zamkniętej historii dostali historię uciętą w najciekawszym momencie. Historię, w którą jeśli chcieliby się wkręcić, muszą zacząć od początku, a nie od środka (przygody Indiany Jonesa spokojnie można zacząć od Ostatniej krucjaty). Co zresztą również ucieszyło producentów, bo w ten sposób mogą sprzedać więcej DVD z filmem, który wpuścili do kin dwa lata wcześniej.

A może widzowie wcale nie ucierpieli, bo dawno przyzwyczaili się do takiego traktowania – wraz ze wzrostem popularności seriali? Kinowe trylogie bowiem nie są niczym innym jak tylko takimi serialami właśnie. Droższymi i na większym ekranie, ale serialami. Z zapychaczami, cliffhangerami i innymi telewizyjnymi koncepcjami. Trzymając się tego założenia wyjdzie na to, że jedynymi ofiarami trylogizacji są same filmy. Z tym rozróżnieniem, że można w tym momencie wprowadzić Ente Prawo Quentina i pozwolić sobie na stwierdzenie, że im więcej zarobi pierwsza część trylogii (im głośniejszy książkowy pierwowzór), tym większe są szanse, że kolejne filmy (pierwszy film) choć ucięte, to przynajmniej będą bardziej efektowne. Czego przypadkiem przedostatnia część „Igrzysk śmierci”, z których podstawowego konceptu zerżniętego z Battle Royale pozostał już tylko tytuł.

Bólem trylogii, wspomnianym zresztą wyżej, jest fakt, że dobrze coś pamiętać z poprzednich części, bo nikt ci tu nie będzie streszczał co było previously on. Ja pamięć z wiekiem mam coraz gorszą, a dodatkowo druga część mnie zanudziła, więc miałem problem. I pewnie ten problem trochę wpływa na fakt, że zanim skupiłem się na nowym filmie to trochę w myślach ponarzekałem i nie wkręciłem się tak szybko, jak zrobiłby to fan trylogii. A co za tym idzie moja ocena filmu nie może podskoczyć wyżej niż siedem. Co nie zmienia faktu, że „Kosogłos. Część 1” podobał mi się najbardziej ze wszystkich dotychczasowych części. A byłoby na pewno lepiej, gdyby nie podzielenie finału na dwa filmy.

Powstanie w dystryktach zostało stłumione. Mieszkańcy Panem tracą morale, jeden dystrykt w całości poszedł z ogniem, chyba już nic z tego zrywu nie będzie. Dowództwo rebelii liczy jednak na to, że wykradziona prosto z Igrzysk Katniss swoim wystepem w telewizji zagrzeje Panemczyków do dalszego boju. Nie od razu wszystko idzie zgodnie z planem, bo naszej bohaterce szczególnie dają w kość telewizyjne transmisje z Kapitolu, w których Peeta jak gdyby nigdy nic nawołuje do zawieszenia broni. No co za zdrajca!

„Kosogłos” to standardowa w trylogiach cisza przed burzą, ale na szczęście nie nudna cisza przed burzą. Jasne, nie dzieje się tu nie wiadomo co, a akcji więcej niż w trailerze za bardzo nie ma, ale jak się już człowiek spyta Aśka „hej, to w dwójce było jakieś powstanie?” to potem już jest z górki. W moim przypadku najwięcej dobrego dla całego filmu narobiła piosenka wykonywana przez Jennifer Lawrence, dla sceny z którą (piosenką, nie Jennifer :P) warto już iść do kina. To jedna z lepszych scen, jakie w tym okresie jesienno-zimowym czekają na Was w kinie, a sama muzyczka na jutubie nie zastąpi wybuchającego od drobnej iskierki szturmu na mury ważnego strategicznie dystryktu.

Przed seansem zastanawiałem się, jak twórcy poradzą sobie z nagłą śmiercią Philipa Seymoura Hoffmana, ale tak naprawdę nie sposób tego stwierdzić bez znajomości tego, jak miało to wyglądać pierwotnie. Mając świadomość nieobecności aktora kilka jego pojawień się w filmie wygląda „podejrzanie” (a to mina jakby z innej sceny, a to coś, co zapewne było nieudanym dublem do powtórzenia/wywalenia, a to „wstawmy tu przebitkę na Hoffmana, bo dawno go nie było”), ale sam już nie wiem, czy to nie zwykła siła sugestii. Tak czy owak, nie jest to wielka rola Hoffmana, ale i nie jest to wielka rola nikogo. Bo „Igrzyska śmierci” nie są okazją do aktorskich popisów. Ale doceniam, że Julianne Moore powstrzymała swoje firmowe łzy!

No i cóż, człowiek głupi. Wie, że go naciągają na kasę, ale i tak na czwartą część pójdzie. Uczciwie jednak można powiedzieć, że dużo chętniej niż tym razem po wyciskającej z niego wszystkie soki życiowe dwójce. 7/10

(1833)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004