Dobra, czas w końcu wypróbować tę jedyną sensowną nową funkcjonalność Bloksa – publikowanie z opóźnionym zapłonem (właśnie wstawiam notkę w edytorze i jest beznadziejny; ktoś wie, jak zmienić rozmiar czcionki tylko w jednej linijce wpisu?). Jak zadziała to natłukę notek do grudnia i będzie święty spokój ;P
Na próby wybrałem późny moment, bo zbliża się północ, ale jak się uda to i tak przeczytacie to za dnia. Ja wtedy dalej będę męczył się z remontem, który nie pozwala mi nic pooglądać. Cóż za smutek i żal.
Na pierwszą opóźnioną reckę wybrałem „Snowtown”, o którym w kontekście polskiego tłumaczenia pisałem tu niedawno. Głównie dlatego, że to ostatni z filmów, które zobaczyłem na spokojnie, ale też dlatego, że to po prostu świetne kino. Surowe i mocne – polecam każdemu, choć z wyjątkiem tych o słabych nerwach/żołądku/psychice/łotewer. Czyli rzeczywiście każdemu.
Temat filmu to samograj, choć i taki można było łatwo spieprzyć idąc w tanią sensację. Oto opowiedziana oczami dorastającego chłopca historia jednego z najsłynniejszych australijskich seryjnych morderców, którego sprawa pod koniec ubiegłego wieku zbulwersowała tamtejszą opinię publiczną.
Z takiego powierzchownego opisu można sobie wyobrazić oddany w skali 1:1 zapis działań wyżej wymienionego, ale nic bardziej mylnego. Co więcej, taki opis to już troszeczkę spoiler. A nawet bardzo – sori, bo chyba lepiej nie wiedzieć o filmie aż tak wiele. Z drugiej strony bez tego można by obok niego przejść obojętnie.
Nie jest to więc taki zapis, a całą historię determinuje „opowiedziana oczami dorastającego chłopca”. Główny bohater filmu, ów chłopiec, urodził się w półpatologicznej rodzinie i był wychowywany przez matkę. Bez szans na lepszą przyszłość, zamknięty w rozwalającym się domu na australijskim zadupiu, gdzie psy dingo dupami szczekają spędzał jeden dzień podobny do drugiego, nie marząc nawet o niczym lepszym. I wtedy pojawił się on. Wygadany, wesoły homofob, który dał mu się przejechać na motorze…
Morderstwa są więc jedynie tłem do opowieści o trudnym dorastaniu i szukaniu brakującego autorytetu ojca. Opowieść to, jako się rzekło, surowa i nie pozostawiająca żadnej nadziei. A jednak z fascynacją obserwuje się ten zdegenerowany świat, w czym duża zasługa reżysera – debiutanta Justina Kurzela. Tak się powinno rozpoczynać karierę! Chłopak aktualnie kręci „Makbeta” z Fassbenderem, a na jego liście to do (to po angielsku! :P) widzę ekranizację „Assassin’s Creeda”. 9/10
(1769)
PS. Działa. Rozmiar czcionki se zmniejszyłem w starym edytorze po opublikowaniu.
Podziel się tym artykułem: