×

Film, który miał być Rambem

Współpraca pomiędzy Stallone a Stathamem wkroczyła na kolejny level. To już nie tylko wspólne rozpieprzanie wrogów w Niezniszczalnych, ale teraz Jason gra tak, jak mu Sly napisze. Szkoda tylko, że nie bardzo da się to oglądać.

Wieść gminna niesie, że scenariusz „Homefront” pierwotnie miał być scenariuszem piątej części przygód Rambo. Zapewne nie kropka w kropkę, ale główny zamysł był taki sam. John Rambo wraca do rodzinnego miasteczka, gdzie musi chronić córkę przed złymi ludźmi. Ot takie Commando, co pewnie też w jakiś sposób wpłynęło na to, że „Rambo 5” z tego nie było. Trudno się zresztą dziwić, bo „wychowany w klasztorze”, stary już Rambo i córka nie wiadomo skąd, to chyba za dużo dla widza, żeby nie czepiał się szczegółów.

Scenariusza/pomysłu było jednak najwyraźniej szkoda, więc głównego bohatera nazwano inaczej i już można było kręcić. A konkretniej rzecz biorąc inaczej nazwał go autor scenariusza – Sylvester Stallone. Przez lata świetności Sly’a debatom o to, kto jest lepszy – on czy Arnie – nie było końca. W moim odczuciu wyższość zawsze należała do Stallone’a, który nie tylko grał, ale i pisał oraz reżyserował. Kilka fajnych scenariuszów spod jego muskularnych łap wyszło i można było mieć nadzieję, że i „Homefront” do takich należał będzie. Niestety, nie należy. Brakuje w nim zupełnie firmowych onelinerów Sly’a, a to i tak najmniejszy problem sztucznego scenariusza.

Bohaterem filmu jest były gliniarz antynarkotykowy, który przeszedł na emeryturę po tym jak zinfiltrował pewien groźny gang motocyklistów. Nie wszystko poszło jak należy, w wyniku czego zginął syn herszta bandy. Herszt wylądował w pace, a gliniarz w dziurze gdzieś na południu Ameryki. I tam od razu wpadł w kłopoty z miejscowymi. Tak się to zaczyna, ciągu dalszego łatwo się domyślić.

Ale nie szkodzi, bo w takich filmach nie chodzi o nie wiadomo jaką fabułę. „Homefront” to typowe kino akcji z Jasonem Stathamem – Statham i tak wszystkim ryja bez słowa obije, najważniejsze, żeby fajnie się to oglądało. I to chyba główny problem ze Stathamem – jego filmy rzadko się tak po prostu fajnie ogląda. Niby się pręży, niby rozpieprza wszystko dookoła, niby krew sika, ale totalnego funu z rozpierduchy w jego wydaniu chyba nigdy nie miałem.

Trudno mieć też fun z „Homefront”, za którego kamerą stanął doświadczony Gary Fleder (doświadczony, ale i przy okazji twórca, który nigdy potem już nie zbliżył się do poziomu filmu, którym wypłynął na powierzchnię – „Rzeczy, które robisz w Denver, gdy jesteś martwy”). Często narzekamy, że jakiś film jest PG-13, więc automatycznie do dupy, bo ani w nim nie klną, ani nie krwawią. A w „Homefront” na odwrót – ja narzekałbym raczej na to, że nie jest PG-13. Reżyser i tak nie ma pojęcia co zrobić z krwią i fakami i po prostu je wrzuca na ślepo, bo może (a powiedziałbym nawet, że musi, choć nie chce). Nie o to chodzi. Bezmyślna rozwałka i potok bluzgów też musi być z głową.

W zasadzie wszystko jest tu złe. Statham z długimi włosami jest zły (przez chwilę, ale zaraz na starcie filmu ma się niekontrolowanego LOL-a), James Franco jako badgaj z południowym akcentem jest zły (w złym tego słowa znaczeniu 😉 ), puszczalska Winona jest zła, bully-dzieciak jest bardzo zły, Kate Bosworth jest zła i niewiarygodna, cały film jest zly. 4/10

(1676)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004