×

Projekt PPTR, odc. 2

Czytając recki przynajmniej kilka razy natknęliście się już na pewno na wstawki, w których wkurzam się, że nie mam na Q-Blogu recenzji jakiegoś filmu, o której jestem przekonany, że ją pisałem. Piszę reckę, powołuję się na jakiś film, kukam w zakładki, żeby zalinkować do niego, a tu głośny DAFAK!? Cicho, głucho, ciemno wszędzie… No i koncepcja jest taka, żeby zamiast kurwować, że recki nie ma, to wziąć i ją napisać. Ha.

Siedem [Se7en]

Trudno jest pisać o filmie, który każdy zna, prawie każdy widział, każdy o nim chociaż słyszał. Trudno napisać coś odkrywczego, co ktoś inny mógłby chcieć przeczytać z przyjemnością i ciekawością. No bo cóż tu napisać o tym wzorze z Sevres dla thrillera o serial killerze?

A Aśkowi „Siedem” się nie podobało, dacie wiarę? Poszła do kina z bratem i jej się nie podobało. Co więcej, jej bratu też się nie podobało! Może oni byli na jakimś „Sześć” albo „Osiem”, a nie na „Siedem”? Z drugiej strony ww. brat wspomniał wczoraj, że nie może się doczekać na sequel Igrzysk śmierci, więc może tutaj szukać rozwiązania zagadki. A Asiek kocha Bollywood. No tak, wszystko jasne 🙂

Każdy kij ma jednak dwa końce. Tak jak To tylko miłość stało się zabójstwem dla gatunku komedii romantycznej, tak „Siedem” zabiło – i łeb ucięło wkładając go do pudełka – thrillerowi serialokillerowemu. Śmiem twierdzić, że obydwa wspomniane gatunki podążyły tą samą drogą od powstania, po osiągnięcie ogromnej popularności, aż do momentu, w którym został nakręcony ich przedstawiciel idealny. A po nim równia pochyła i nic lepszego nie dało się już nakręcić. I tak sobie myślę, że lepszych przedstawicieli tych gatunków już się nie doczekamy. A to trochę smutne mimo wszystko.

No ale ostatecznie trudno mieć pretensje do tego, że „Se7en” jest idealny. No bo jest i nikt mnie nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Wszystko, począwszy od klimatu, a skończywszy na finałowym twiście jest majstersztykiem. Nasz serialowy morderca ma idealny plan, którego trzyma się jak każdy szanujący się serial killer, a że nie jest to plan typu „zabijam w poniedziałki” to tylko otwiera możliwość do idealnego zakończenia. Jak zawsze, najważniejszy jest pomysł. Resztę się wyklepie.

„Se7en” jest też dowodem na jeszcze jedną moją śmiałą teorię – myślę, że każdy scenarzysta ma w głowie tylko jeden (o ile w ogóle ma) genialny pomysł i koniec. Najgorzej, gdy od razu nim zadebiutuje, bo potem ciężko jest się pozbierać. Paradoksalnie oczywiście. Przekonał się o tym Andrew Kevin Walker, który napisał to arcydzieło. Zaraz po „Siedem” próbował powtórzyć sukces „8 milimetrami” i choć wyszło mu to nieźle, to już nie było to. A potem praktycznie w ogóle przestał pisać.

I w sumie sam nie wiem, czy lepiej co roku klepać przeciętne, a czasem całkiem dobre filmy, ale nigdy nie zbliżyć się do arcydzieła, czy napisać arcydzieło, a potem już nic więcej…

***

Blady strach [Haute Tension]

A skoro jesteśmy już przy moich śmiałych teoriach, to zatrzymajmy się na chwilę przy „Bladym strachu”. Na chwilę, bo pamiętam z niego dokładnie tyle, na ile zasługuje. Niewiele.

Niezależnie jednak od tego, na ile zasługuje BS (pun intended), niektórych faktów nie da się zignorować. A fakty są takie, że stał się przepustką do Hollywood dla jego twórców – Alexandre’a Aji i Grégory’ego Levasseura, którzy niedawno dali nam świetnego Maniaka. I tu moja śmiała teoria, powtarzana na Q-Blogu już zylion razy, że aby trafić do Hollywood wystarczy kupić cysternę krwi i umiejętnie ją rozlać. Koniec przepisu.

„Blady strach” to jeden z kilku przedstawicieli francuskiego współczesnego horroro-thrillera, w którym głównym założeniem jest jak najbardziej skuteczne obrzydzenie widzowi obiadu. Założenie to w filmach takich jak Martyrs czy „Inside” zrealizowali oni (ci Francuzi) perfekcyjnie i w nagrodę polecieli za ocean. Siedzą tam w większości do dzisiaj. I nie ma znaczenia, że wiele sensu w tychże filmach nie było.

Sensu nie ma i w BS, a zanim poleje się krew trzeba przetrwać dość pokaźną ilość nudy. Dwie dziewczyny jadą na wieś, a tam nic się nie dzieje. A jak się już dzieje, to prowadzi do absurdalnego finału. I co za tym idzie – warto tu zerknąć jedynie na sceny krwawych pryszniców przygotowanych dzięki niezawodnej pile mechanicznej, czy co to tam dokładnie było. A także przy pomocy regału – najbardziej wartościowa scena w całym filmie.

***

Łowca jeleni [Deer Hunter]

Sytuacja bliźniaczo podobna do „Siedem”. Arcydzieło, którego nie lubi Asiek. A i ja nie od razu dostrzegłem je w „Łowcy”, ale do tego to już na pewno potrzeba było czasu. Film Cimino oglądany w czasie Złotej Ery Wideo, gdy gatunek „film o wojnie w Wietnamie” znaczył coś zupełnie innego… Dla nastoletniego widza seans z nastawieniem a’la „Rok w piekle” nie mógł skończyć się pozytywnie.

No ale ostatecznie nigdzie nie jest powiedziane, że wszystkie filmy trzeba od razu zrozumieć. To nadzieja również i dla tych wszystkich kich, o których myślimy, że są kichami. Może i do nich kiedyś dorośniemy (czyt.: zdziecinniejemy na starość).

Antywojenne kino opowiadające o tym, cóż ta paskudna wojna robi z człowiekiem. Grupa europejskich od dziada pradziada imigrantów ciężko harująca w przemysłowym zadupiu Ameryki zostaje wysłana do Azji, by tam walczyć z komunistami. Nie wszyscy wrócą do domu.

Seans „Łowcy” to doskonały przykład na… ewolucję widza, a przynajmniej na moją ewolucję jako widza. Kiedyś uważałem, ze wart zachodu jest tylko ten kawałek filmu, w którym się strzelają (choć i nim zachwycony nie byłem; no nie jest to kino z Chuckiem Norrisem), dzisiaj wiem, że to jest tam akurat najmniej ważne. Wszystko co najbardziej istotne rozgrywa się już poza wojną, a zmysłu obyczajowych obserwacji i umiejętności w tworzeniu surowego klimatu trudnego (po)wojennego życia jakże innego od wyobrażeń małolatów o zabawie w wojnę, można tylko Michaelowi Cimino (reżyser, jakby ktos nie wiedział) pozazdrościć. Choć warto zauważyć, że i ten film w zasadzie wpisuje się w Teorię Jednego Arcydzieła.

„Takich filmów już nie kręcą”. Wojen, które kolejnym pokoleniom Amerykanów przynoszą nowe traumy, co prawda nie brakuje, ale takiego głosu pokolenia, jakim był „Łowca jeleni” próżno dziś szukać na ekranach kin. To film o prawdziwych emocjach i o emocjach trudnych, których przeniesienie na ekran jest dane tylko najlepszym. To wycinek prawdziwego życia i prawdziwego świata, który na ekran przedostaje się stanowczo zbyt rzadko. Nawet jeśli dziś co drugi film jest „oparty na faktach”.

Próżno też szukać takiej obsady, choć smutne jest to, że do dzisiaj w zasadzie chyba tylko Meryl Streep trzyma klasę. Tak czy siak – nieśmiertelne arcydzieło i opus magnum Cimino.

***

Wściekłe psy [Reservoir Dogs]

JAK TO? Nie ma na Q-Blogu recenzji „Wściekłych psów”??!! Dafak! ;P

Ano nie ma, bo to zdaje się kolejna oczywista oczywistość, czyli film wiadomo, że wybitny i wygodnie leżący pośród moich filmów ulubionych – więcej sensu miałaby recenzja, gdybym Psów (nie mylić z Franzem Maurerem) nie lubił. Poza tym podpisuję się „Quentin” chyba nie bez powodu… Trzeci już w tym odcinku film na 11/10 i to w zasadzie powinno wystarczyć. Bo o RD napisano już chyba wszystko, a i tutaj jest też z pewnością post o jego smaczkach.

O „Wściekłych psach” pierwszy raz usłyszałem czytając „Film”. Dzieło Tarantino narobiło szumu na festiwalu Sundance, a jego echo dotarło także i do nas. Teraz już dokładnie nie pamiętam, ale w „Filmie” opublikowany został list bodajże Machulskiego (a może to był Pasikowski, hmmm), w którym zachwycał się nowym gorącym reżyserem i filmem, który w historii kina bez wątpienia narobi raban zmieniając jego oblicze na dobre. Trudno więc się było nie zaciekawić, nie zaintrygować i nie powkurzać, że filmu w Polsce nie ma.

A trochę wody w Wiśle upłynęło zanim Psy do nas dotarły. W międzyczasie w „Filmie” udowadniali, że film Tarantino wywarł ogromny wpływ na Pasikowskiego, który właśnie wprowadził do kin „Psy 2: Ostatnia krew”. I rzeczywiście, trudno było tego nie zauważyć patrząc na wbitego w gajer Lindę naparzającego z dwóch niklowanych gunów. A gdyby nawet ktoś był ślepy, to w gazecie zestawiono ze sobą odpowiednie fotki Lindy, Siergieja Szakurowa i Harveya Keitela.

No a potem w końcu obejrzałem RD, nie pamiętam kiedy, nie pamiętam jak (coś mi się kojarzy, że przynajmniej raz odbiłem się od drzwi kina, na których łaskawie wywieszono, że seans, na który specjalnie przyjechałem się nie odbędzie…). Nie będę ściemniał, objawienie to żadne nie było (choć znacznie mniej podobało mi się potem „Pulp Fiction” 🙂 ), ale chyba spodziewałem się czegoś innego, sam nie wiem. Dziś natomiast wiem, że dziwny byłem.

Żeby zrobić świetny film nie potrzeba wiele. Kilku aktorów w garniakach (jeden w dresie), parę pistoletów z magazynkami pełnymi porywających dialogów, zakrwawionego Tima Rotha. Reszta jest Historią Kina.

(1554)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004