Przerąbane jest tak zrobić sobie przerwę od pisania na bloga. Choćby jednodniową. Od razu człowiek się odzwyczaja… Sorry, musiałem tak zacząć, żeby w ogóle zacząć. Rozruch taki standardowy.
Dzisiaj będzie o szóstej części „Szybkich i wsciekłych”. No wiem, że wiecie, w końcu tytuł recki nie jest dla zmyłki. F’n’F to seria, którą lubię (dwójkę najbardziej) i której niezmiennie należy się szacunek. Szacunek za to, że właściwie już po swojej śmierci w postaci trzeciej części (którą zresztą też lubię i pewnie w kółko to samo piszę recenzując kolejne odsłony serii) zdołała się odrodzić. Może nie od razu w wielkim stylu, ale po słabszej czwórce przyszła petarda w postaci piątki otwierającej szeroko furtkę do co najmniej… siódemki.
Szóstka, cóż, nie jest tak dobra jak piątka. Dalej ma wszystkie jej zalety, ale nie poskładały się one w coś wyjątkowo wybuchowego. Wybuchowo jest tu zdecydowanie za mało razy, a przynajmniej w stosunku do moich oczekiwań. Winę zrzucam na jedną rzecz – uwaga, uwaga – fabułę (sic!). Wzięto sobie za punkt honoru ostateczne połączenie całej sagi w jedną spójną historię i trochę nudnych rozmów i retrospekcji wymagało zajęcie się luźnymi wątkami z trójki i czwórki. W efekcie znaleźliśmy się w punkcie, w którym chyba wszystko jest już jasno wyjaśnione i pozamykane, a wszyscy bohaterowie ożyli bądź zmarli i siódemka zapowiada się na prawdziwą feerię pościgów, napieprzanek i wybuchów. Oby. Końcowa scena zapowiada historię a’la „Die Hard 3”, a obsada – i tak już wypasiona – zrobi się wypasiona jeszcze bardziej.
No wydaje mi się, że siódemki nie da się spieprzyć.
Tyle, że na siódemkę przyjdzie troszkę poczekać, a na razie w kinie króluje szósta część i sam nie mam pewności, czy koniecznie trzeba na nią akurat do kina iść. Spokojnie chyba można poczekać na jakiś mniej spektakularny format. Przy czym, jeśli przypadkiem, bądź celowo, do kina traficie, nie powinniście być zawiedzeni. Oczywiście musicie się tam znaleźć z pełną świadomością. Świadomością tego, że F’nF to nie seria, w której króluje fabularny rozsądek, a fizyka ma rację bytu. Jeśli jesteście na to gotowi – mieliście już pięć części, żeby przekonać się na własnej skórze czy Wam to odpowiada – to śmiało oglądajcie. I tylko nie marudźcie potem, że bohaterowie latają w powietrzu i bezpiecznie lądują z impetem pocisku plecami na maskach samochodów, bo to nie świadczy źle o filmie, a tylko o Was. (A zresztą, do ostatniej pół godziny F’n’F6 wcale nie jest aż tak strasznie antyfizyczne.)
Fabuła. The Rock ściga grupę obdarzonych nieprzeciętnymi umiejętnościami (oraz pancernymi bolidami, oraz czołgiem) złodziei w samochodach. O pomoc zwraca się do Vina Diesela, któremu macha przed oczami fotką zmarłej/żywej Michelle Rodriguez. Vin zbiera całą ekipę wyrzutków i z obietnicą amnestii ruszają na polowanie aka vehicular warfare.
No i chyba napisałem już wszystko co chciałem napisać. Pełna adrenaliny akcja jest, choć mam wrażenie, że dużo mniej spektakularna niż w piątce. Fabuła, wbrew kpiarzom, też jest. Za dużo jej nawet, bo w paru miejscach ziewałem czekając jak na zlitowanie na trochę akcji. Wybuchy są, napieprzanki są, z onelinerami trochę krucho. Jest też Gina Carano, która podobała mi się tu najbardziej. BTW seria zmierza troszeczkę w stronę… bollywoodzkiego „Dhoom„, ale nie powiem Wam dlaczego, bo to byłby spoiler ;P Sami się domyślcie. I nie, nie chodzi o to, że „Dhoom” jest khmkhmremakiemkhmkhm F’n’F. 7/10
(1538)
Ps. Filmy coraz bardziej przypominają seriale. To niby dobrze, bo jeszcze nie tak dawno temu mówiło się, że teraz to jedynie seriale warto oglądać, gdyż tylko tam można znaleźć coś fajnego i oryginalnego. Ale z drugiej strony trochę to smutne. I nawet w najfajniejszej części serii najważniejsze jest nie to co w środku, a to co po napisach, cliffhanger. Tam ma być największe pierdzielnięcie i zachęcenie do wizyty w kinie następny raz. A w środku – też jak w serialach – fajne sceny/odcinki przeplatają się z typowymi zapychaczami.
Podziel się tym artykułem: