Trochę generalizując – reżyserów można podzielić na naprawdę niewiele grup „zawodowych”. Są tacy, pewnie najczęściej występujący w naturze, którzy przez całe swoje życie kręcą przeciętne filmy (bo jeśli by kręcili filmy mniej przeciętne to szybko by skończyli karierę), są tacy, którzy nakręcili jeden wybitny film, a potem nawet nie zbliżają się kolejnymi filmami do jego poziomu, ale kręcą dalej, bo przecież kiedyś nakręcili jeden wybitny film to siłą rzeczy jakiś jeszcze musi im wyjść (choć zwykle nie wychodzi), są też oczywiście tacy, jest ich niewielu, którzy nawet w słabszej formie kręcą filmy nieosiągalne dla innych reżyserów. [Wow, to było długie zdanie.] Jeśli zaś chodzi o Kevina Smitha to dawno już nie wiem, do której kategorii reżyserów go zaliczyć, ale z każdym rokiem wydaje mi się, że do coraz słabszej…
Aktualnie Kevin Smith nie ma żadnego sensownego pomysłu na siebie, a przynajmniej ja go nie widzę. Pomysłu, bo Kevina Smitha to widzę coraz częściej. Jest już w zasadzie wszędzie. Grywa w filmach, „grywa” samego siebie w filmach dokumentalnych, grywa w telewizyjnym „serialu” o komiksach, bryluje na konwentach fanów itd. itp. Co z tego, skoro od w zasadzie „W pogoni za Amy” nie nakręcił niczego wybitnego. A przecież wyglądało na to, że jak najbardziej go na to stać. I ta wiara nie gasła przez jego kolejne filmy, które przecież złe nie były, a już na pewno dawały świetną popkulturalną zabawę. Przymykało się jednak oko na fakt, że do poziomu „W pogoni…” czy „Sprzedawców” nie miały się nawet co równać. Przecież „to film Kevina Smitha”, więc wypada się zachwycać, bądź przynajmniej nosem nie kręcić. Nie podoba ci się to nie oglądaj. I ja wychodziłem z tego samego założenia, choć przecież nawet nie działałem wbrew sobie – jego filmy mi się podobały. Więc w czym problem? Chyba w tym, że śmiejąc się z kolejnych nawiązań do wszystkiego, mimo wszystko oczekiwałem w końcu aż Smith przestanie się naśmiewać, a zacznie się naśmiewać opowiadając przy okazji o czymś prawdziwym. O bohaterach z krwi i kości, a nie o ich komiksowych wcieleniach. Niestety, zamiast być lepiej – z każdym filmem jest coraz gorzej. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że reżyser popadł w samozachwyt i wychodzi z założenia, że nawet jego pierdnięcia są zajebiste, bo brzmią jak „Marsz Imperialny”.
I fajnie. Gratuluję mu, że może spełniać wszystkie swoje marzenia z dzieciństwa i z zabawy w komiks zrobić sposób na życie, jakiego wielu mogłoby mu pozazdrościć. Dokonał tego sam, nakręconymi za śmieszne pieniądze „Sprzedawcami” wchodząc do świata kina i zajmując w nim ważne miejsce. Robi co chce, gra gdzie chce, reżyseruje co chce. Fajno. Ale ja, jako widz i mając to wszystko na względzie, nie jestem w stanie pojąć jak ktoś, kto ma na swoim koncie tak wspaniałe filmy, kręci taką bzdurę jak „Red State”.
Wiadomo było od początku, że Smith chce spróbować swoich sił w czymś nowym. Przed seansem słusznym więc było porzucić jakiekolwiek oczekiwania, szczególnie te krążące wokół Jayów, Cichych Bobów i całej tej smithowskiej zabawy popkulturą. W ogóle większego sensu nie ma w powoływaniu się na to wszystko przy ocenie „Red State”. Gruba kreska, jedziemy z czymś nowym. Ale „nowe” to chyba nie oznacza od razu, że twórca nie potrafi dojrzeć w materii, z którą nie ma doświadczenia, że jest szitem? Serio wydawało się Smithowi, że „Red State” to coś, co warto nakręcić? No chyba tak, skoro to nakręcił ;P
Oto trzech przygłupów jedzie na randkę z poznaną w internecie kobietą. Szybko okazuje się, że trafiają w łapy miejscowej sekty zrzeszającej z dziesięcioro na krzyż przygłupów walczących w imię Pana z homoseksualizmem. Na szczęście przygłupy z agencji federalnej już stoją pod drzwiami z bronią w ręku.
Nie mam większego pojęcia co Smith chciał nam powiedzieć swoim filmem, ale mam wrażenie, że coś ważnego. Niestety, traktować tego filmu poważnie nie można. Broni się jako czarna komedia może, ale czarną komedią z pewnością nie miał być. Więc czym? Ani napięcia w nim nie było, ani nie obchodzili mnie główni bohaterowie (co z kolei przełożyło się na zupełną obojętność w odważnych, przyznam, fabularnych twistach), ani przez moment nie poczułem grozy ani prawdziwości całej sytuacji i trudnych wyborów, przed którymi stawali agenci federalni.
Smith sobie poeksperymentował z formą i z treścią, dużo nie ryzykował, bo film nakręcił za – przynajmniej na to wygląda – czapkę gruszek, tyle że przykro było na to patrzeć. Za słabe to, żeby tylko metaforą tego można było bronić. 5/10
(1446)
Podziel się tym artykułem: