Zabierałem się do tego filmu ze trzydzieści razy do tej pory. Miałem przeczucie, że może być fajny, ale z drugiej strony dlaczego miałby być fajny? Pojawił się w kinach, chyba szybko zniknął, bo wszyscy już widzieli go z R5-ki, a dystrybutorowi się nie spieszyło, a nigdzie nie widziałem, żeby ktoś się nim zachwycał, czy polecał jako komedie. Fakt, nigdzie wzmianek nie szukałem, ale przecież wzmianek o dobrych filmach szukać nie trzeba – same człowieka znajdują. No i w ten sposób upłynęło sporo czasu zanim w końcu zabrałem się za oglądanie.
Para małżeńska (Carell, Fey) z Jersey już dawno popadła w domową rutynę. Praca, dom, dom, praca, praca, dom… I nawet cotygodniowe wyjścia na „randkę” bardziej przypominają domową kolację. Nic się nie dzieje, ziew. Pewnego dnia pod wpływem rewelacji dostarczonych przez ich dobrych przyjaciół postanawiają coś zmienić. Przyjaciele ci rozwodzą się ze sobą, co naszym bohaterom daje do myślenia na temat małżeńskiej monotonii, która i ich podświadomie gdzieś tam męczy. By ją zwalczyć wybierają się do Nowego Jorku do ekskluzywnej restauracji. Tam pod wpływem chwili podają się za kogoś, za kogo nie powinni.
No i okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła „Date Night” to bardzo fajna komedia w starym stylu oparta o najbardziej klasyczny temat, jaki tylko się da – oto sieroty życiowe slash poczciwinki w wyniku niesprzyjających okoliczności przyrody lądują w środowisku sobie obcym i muszą tam sobie poradzić. Czyli „Adventures in Babysitting”, „After Hours” i dziesiątki innych temu podobnych tytułów, obok których śmiało można postawić także i „Date Night”.
Oczywiście, gdy już się widziało tyle filmów podobnych do tego i zupełnie niepodobnych, to w „Date Night” nie ma niczego, co by wyróżniało go oryginalnością. I to główne zastrzeżenie przeciwko. Powielany schemat, niezbyt skomplikowana intryga kryminalna (ze wskazaniem na „nieskomplikowana”), poczciwi do bólu bohaterowie, którzy nagle robią coś szalonego i już trzeba się śmiać. Te działa spokojnie można wytoczyć przeciwko „Date Night”, ale ja nie zamierzam tego robić, bo ja się pośmiałem i wcale nie mam wrażenia, że był to wymuszony śmiech. Nie jakiś nie wiadomo jaki i do spazmów, ale śmiech sympatyczny. A sam seans uważam za rozluźniającą porcję rozrywki i myślę, że kiedyś jeszcze wrócę do tego filmu (za długie kiedyś of koz – bez przesady, aż taki zajebisty nie był 😉 ). Daję 8/10 i choć mam leciutkie wrażenie, że ta ocena jest na wyrost, to jednak ostatnio jestem łaskawy dla lekkich filmów, które rzeczywiście okazują się lekkie. W przeciwieństwie do filmów, które miały być lekkie, łatwe i przyjemne, a okazują się torturą – wtedy łaskawy nie jestem. Jest to zatem jeden z głównych czynników, który sprawia, że nagle wysoka ocena ląduje dla filmu, który wcale arcydziełem nie jest, a przecież 8 to dość wysoka ocena. Ale. Film rozrywkowy nie musi być arcydziełem – musi być rozrywkowy.
Aby na dobre wczuć się w film należy przeczekać trochę początek, który nie zapowiada nic dobrego. Durne sceny typu dzieci skaczących kolanami na rodziców (very funny), czy ślinotoku przy wyjmowaniu czegoś z ust każą się martwić, że już do końca bzdury i obrzydliwości przysłonią komedię. Na szczęście potem wszystko się uspokaja, a i łatwiej początek przetrwać, bo główni bohaterowie są naprawdę sympatyczni. No Tina Fey jest sympatyczna (lubię ją, choć nie mam za bardzo pojęcia skąd się wzięła, pewnie jak wszyscy z SNL), a Carell ciut mniej. Głównie dlatego, że mnie akurat irytuje fakt, że facet posiada tylko jedną minę. OK, poważna mina jest fajna w komediach a umiejętność zachowania powagi przy wygłaszaniu śmiesznych tekstów czy robieniu czegoś głupiego są pożądane, ale nie przez cały czas trwania filmu. Ilekroć patrzę na Carella to widzę nieudaną operację plastyczną w wyniku której wszystkie mięśnie twarzy zastygły w jednym położeniu.
Przy okazji znów się okazało to, o czym pisałem w przypadku „MacGrubera„, że aktualnie najfajniejsze sceny akcji kręcone są na potrzeby komedii. Za taką scenę uważam pościg złączonymi samochodami – głupia, bo głupia, ale jak najbardziej cool!
A dodatkową atrakcją filmu jest porządny drugi plan w postaci Marka Wahlberga, Raya Liotty, Williama Fichtnera i jego miotły, Taraji P. Henson, Jamesa Franco i Mili Kunis. I tylko Mark Ruffalo został zupełnie niewykorzystany za co w swoim czasie dostanie NFQ.
(1183)
Podziel się tym artykułem: