Kiedy ja się nauczę dwóch podstawowych rzeczy:
– pisać recki zaraz po obejrzeniu filmu,
– nie pisać recek, gdy chce mi się spać?
Chyba nigdy. A teraz jeszcze dochodzi trzeci problem – chyba nie do końca umiem oceniać filmy w skali do 10. Życie jest ciężkie.
Centurion
Czekałem na ten film tak samo mocno jak i na „The Expendables” (BTW uciekł mi pokaz przedpremierowy w a z kolei w weekend nie dam rady obejrzeć, buuu, moja premiera roku będzie musiała poczekać) i powinienem poświęcić mu osobny wpis, ale Neil Marshall będzie musiał wybaczyć i się cieszyć, że w ogóle się zebrałem do napisania. Bo miałem tę reckę napisać w kiedy był ku temu idealny czas (mógłbym równocześnie przestrzec przed pójściem do kina na debiutujący na naszych ekranach „The Descent 2„), a tu już się poniedziałek kończy, a recki ani widu, ani słychu.
Na „Centuriona” czekałem, bo to kolejny film w reżyserii ww. Neilla Marshalla, który aktualnie kręci najlepsze kino rozrywkowe i który nigdy mnie nie zawiódł (dużo okazji ku temu nie miał, bo niewiele filmów zrobił – za to każdy świetny). Trailer był QL, choć nie za bardzo widziałem, w którą stronę miałoby to wszystko pójść, żeby wyszła taka jazda bez trzymanki jak „Doomsday„. No ale po to Marshall ma taką opinię u mnie, żeby on się tym martwił.
Cóż, nie do końca mu to wyszło. Z bólem serca to piszę, bo sentyment do tego reżysera mam wielki. A i owszem, „Centurion” to dobry film, ale niestety najgorszy w karierze Marshalla. Choć, podkreślam, to wciąż niezły film. (Podejrzane, ze zdania na zdanie spadło z „dobry” na „niezły” 🙂 ).
Rok któryś tam, nieduży, Imperium Rzymskie kontynuuje swój podbój świata zatrzymując się w mroźnej Brytanii. Legiony zmuszone do walki z miejscowymi Piktami nie radzą sobie najlepiej, przez co przychodzi im czekać długie lata na wyjście z tego impasu. Pewnego dnia jeden z legionów rusza z misją zabicia wodza Piktów, który najwięcej koło pióra Rzymianom robi. Szybko się okazuje, że nie jest to takie proste. Legion zostaje wycięty w pień, a kilku żołnierzy, którzy przeżyli rozpoczyna walkę o przeżycie za liniami wroga.
Marshall nie dał się zapędzić w róg robienia filmu o mordobiciu, który próbuje udawać, że ma większy sens. Tego by jeszcze brakowało! Co więc za tym idzie jest to film o napieprzaniu się na miecze i łuki w trudnym klimacie. Niestety, nie udało się uniknąć zapędzenia w róg nudy, w który film niepotrzebnie momentami zmierza. Co gorsza, częściej im bliżej końca, kiedy widz powinien już przeżywać kolejne śmierci głównych bohaterów niedoli. A tu dupa, nie przeżywa. Przez to zawód trochę większy, bo wszystko zaczęło się naprawdę z klasą i dużą ilością krwi. Niestety, coś do końca nie zatrybiło i brakło tego, co potrzebne najbardziej w takich filmach – zżycia się z bohaterami i kibicowania im, żeby przeżyli. Wtedy olewa się niedociągnięcia i scenariuszowe dziury i z pełnym zaangażowaniem ogląda krwawe przygody i odcinanie wszystkich możliwych kończyn. Bez tego zaangażowania, nawet fajne gore tak nie cieszy.
A może po prostu padł Marshall ofiarą mojego wysokiego oczekiwania? Jakby nie było: 6(10).
***
After.Life
Głównie tego filmu tyczył się pierwszy myślnik na początku tego wpisu…
Anna Taylor ginie w wypadku samochodowym i trafia na stół w prosektorium. No, ale właśnie, czy ona rzeczywiście umiera w tym wypadku? Jeśli wierzyć właścicielowi domu pogrzebowego tak właśnie jest. Ów właściciel podobno ma dar gadania z trupami i dlatego może sobie z Anią pogadać. Tyle, że papierów na ten dar żadnych nie ma i kto wie, być może chce ogłupić biedną dziewczynę, która już nie wie czy jest trupem, czy może jednak żyje.
Brzmi jak opis pokręconej komedii, ale komedią nie jest ani przez chwilę. To całkiem poważny film z poważną nutą pobrzmiewającą od początku do końca. Nutą tak poważną, że nie skażoną humorystycznymi choćby i szesnastkami (wow, to było głębokie – kiedy pamięć śpi, budzi się grafomania 🙂 ). Od początku do końca nasz mózg zmuszony jest trochę popracować, a reżyserka filmu (tu niespodzianka, debiutująca w pełnym metrażu Polka – Agnieszka Wójtowicz-Vosloo) nie daje nam do końca jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, które zadaje sobie bohaterka filmu. I tu brawa dla debiutantki, że przez cały film tak umiejętnie poprowadziła intrygę, żeby pytania budziły się w widzu do samego końca.
Dodatkowo doceniam polską reżyserkę za to, że namówiła do swojego filmu gwiazdy pokroju Liama Neesona i Christiny Ricci. To nie lada wyczyn i już samo to świadczy na plus „After.Life” (dodatkowe +10 lansu za namówienie Ricci do rozebrania się… niby nic, ale do byleczego by się na pewno nie rozbierała). Dlatego bardzo daleki jestem od krytykowania czy naśmiewania się, bo nie bardzo jest ku temu powód to raz, a dwa, że trzeba się cieszyć, gdy nasi robią karierę za granicą. Niewielu się ta sztuka udała, co jeszcze bardziej zwiększa sukces pani Agnieszki. Ale, zawsze jest jakieś ale.
Ambitne cele, kino jakości wyższej niż przeciętne mordobicie, inteligentna gra z widzem i moralizatorsko-psychologiczne wtręty – wszystko fajnie, nie ma się co tego bać. Tyle, że trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy wszystkim tym, a nie(+/-)zanudzeniem widza. Reżyserce nie do końca się to udało i trochę ziewania było. Mimo wszystko to ładnie nakręcony, spokojny dramato-thriller psychologiczny (z naciskiem na psychologiczny), który jednak nikogo raczej nie rzuci na kolana i na żadną listę ulubionych filmów nie trafi. 6(10)
***
Piłki z jajami [Balls of Fury]
Och, jakże strasznie bałem się tego filmu. Wiedziałem, czułem, że to będzie kicha nad kichami, bo przecież film o pingpongu z Christopherem Walkenem w dziwnym przebraniu nie może być dobry. Dlatego broniłem się przed seansem jak najdłużej się dało aż w końcu złamałem się, gdy zbierało mnie spanie i trzeba było coś na dobranoc zapuścić, żeby dostatecznie się uśpić.
Zaczęło się klasycznie. Młody mistrz pingponga trafił na olimpiadę w Seulu, gdzie niestety przegrał z własnymi słabościami i oczekiwaniami narodu. Wiele lat później, gruby i zapuszczony występuje w podrzędnych domach spokojnej starości pokazując swoje sztuczki z piłeczkami pingpongowymi (inne niż Winona Ryder :P). Wtem, pojawia się dla niego szansa. Pewien zbrodniarz nad zbrodniarzami organizuje na swojej wyspie turniej pingponga dla najlepszych graczy z całego świata. FBI czy tam jakaś inna agencja wysyła na turniej naszego grubego pingpongistę, aby w konsekwencji móc złapać megavilliana. Rozpoczyna się turniej na śmierć i życie.
Niespodzianka. „Balls of Fury” mimo durnego tytułu i Christophera Walkena, którego nie lubię, jest świetną komedyjką, na której uśmiałem się najwięcej z ostatnio oglądanych komedyjek. O dziwo, choć zagrożenie było duże, nie ma tu prawie wcale wulgarnych żartów i nie trzeba się wstydzić tego, że ogląda się ten film. Zamiast tego jest cała masa ironicznego i przewrotnego poczucia humoru ocierającego się momentami o „Świat Wayne’a” itp. (choć to jednak nie ta klasa). Całość napisana przez Thomasa Lennona, który wciela się tu w przeciwnika z piekła rodem, a konkretniej z NRD.
Żadne tam arcydzieło komedii, ale jestem pewien, że gdyby w latach 80. zagrał w czymś takim Chevy Chase to dzisiaj byłoby kultem. Kultem nie jest i nigdy nie będzie, ale szczerze polecam, jeśli szukacie śmiesznej komedii bez wymagań. naprawdę warto. 8(10)
PS. LOL, ludzie nie przestają mnie osłabiać. Kuknąłem na Filmweb i jak zwykle w trzy sekundy znalazłem tam coś do pośmiacia. Otóż komuś się film nie spodobał, bo jest… nierealistyczny 🙂 Uwaga, czytamy:
Mamy dzieciaka, który wygrywa wszystkie mecze pingponga przedostatni przegrywa i stacza się na dno i występuje jako pingongowy magik, w któych to przedstawieniach robi triki, które powalają najlepszych graczy pingponga. Potem trafia na zawody amatorów i przegrywa pierwszą grę, ale oczywiście to nawet jest nie pokazane w jaki sposób, tylko mamy wejście na miejsce ze stołem i wyjście ze smutkiem. Nonsens. To strasznie głupie.
(1006)
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Kruk. Szepty słychać po zmroku. Recenzja pilota serialu C+