Dzisiaj eksperymentalny odcinek Projektu 1000. Jednym okiem oglądam finał curlingu kobiet, a drugim zerkam tutaj i piszę. Bo w curlingu to wiadomo, emocje większe dopiero przy ostatnich kamieniach w endzie, a co za tym idzie pierwszych oglądać nie trzeba. A że jest późno i już lekko przysypiam, to postanowiłem się ożywić pisząc to, co właśnie czytacie.
Że co? Nie lubicie curlingu? No kaman, jak można nie lubić TAKIEGO sportu?
Szpiedzy tacy jak my [Spies Like Us]
Jeśli puścicie nas wolno, to podaruję wam głowę mojego przyjaciela do gry w polo…
Najbardziej kultowa z kultowych komedii Złotej Ery Video. Serio, nie potrafię sobie wyobrazić jakiejś bardziej kultowej komedii od tej właśnie. W ogóle jeden z pierwszych filmów, jaki widziałem na wideo, więc wiadomo – sentyment pozostaje. Ale nie tylko sentyment, bo choć brzmi to kiepsko i banalnie (tak samo, jak i pisanie o kiepskim i banalnym brzmieniu tego zwrotu) – takich komedii już się nie robi.
Dwaj nieudacznicy przystępują do testu na agenta. No w zasadzie to jeden nieudacznik robiący jako taką karierę przez łóżka swoich…
Ojej, zasmuciłem się teraz. Właśnie przeczytałem, że dzisiaj w Wawie grali w kinie „Predatora”. A ja zawsze chciałem zobaczyć „Predatora” w kinie, buuu. Smutno mi…
kochanek (zagadką jest, co w nim widzą). Bo drugi z nich jest tęgim mózgiem tylko siły przebicia nie ma i daje sobą pomiatać. Przez co nie ma czasu, żeby nauczyć się na test na agenta. Pierwszy z nich natomiast nie ma zamiaru się uczyć, bo ma nadzieję wszystko ściągnąć. Ewentualnie otruć wszystkich puszczonym bąkiem. Łotewer. Mają chłopaki szczęście, bo w Langley potrzebują dwóch kozłów ofiarnych rzuconych na pożarcie ruskim, podczas gdy dwójka prawdziwych agentów podąży tropem głowicy nuklearnej. I tak dwójka naszych bohaterów ląduje w kontenerze w Pakistanie.
A może by tak muzyki pasłuszać? Muużnaaa, muużna… Słoulfinger!
Słowa to za mało, jak to się wtedy oglądało. I choć rymem jak widać piszę, przerywając stukaniem ciszę, to i tak nie oddam w ogóle, jak to się wtedy oglądało po… yyy… szkóle… Niby komedia, ale wszystko było takie egzotyczne, amerykańskie. A tarcze przeciwrakietowe wyłaniające się spod piasków pustyni (i wiązka lasera odbijająca się od nich) wydawały się tak realne jak dzisiaj smerfy w „Avatarze„. Komediowo ujęte strachy zimnej wojny, dwaj wspaniali komicy (Chevy Chase, Dan Aykroyd – gdzieś dzisiaj są i kto mógłby ich zastąpić?), biała bielizna Vanessy Angel
i kapitalne teksty – oto główne atrakcje „Szpiegów…”.
No proszę. Widziałem ze sto razy, a dopiero teraz zobaczyłem, że jednym z lekarzy jest Terry Gilliam. Oj, czas chyba po latach znowu obejrzeć „Szpiegów…”
***
Trzech amigos [Three Amigos!]
Z jednej strony śpiący jestem i myślenie idzie mi średnio (a co dopiero przelewanie średnich myśli do Notatnika), ale z drugiej strony cóż tu dużo pisać o tej kolejnej kultowej komedii. Wystarczy tak: Martin Short, Chevy Chase i największy komik ever (moim zdaniem of koz ;P) Steve Martin. Siara… i wszystko jasne. A trzeba wspomnieć, że oprócz tej trójki w obsadzie znaleźć można również Phila Hartmana i drugiego mojego ulubionego komika (gdzie się podział?) Jona Lovitza.
Nie, to nie był Jon Lovitz. To był Śpiewający Krzak. Prawdopodobnie, bo się nie przedstawił.
Trójka filmowych gwiazdorów na wygnaniu staje przed koniecznością zorganizowania sobie jakiegoś zajęcia. Wytwórnia filmowa już ich nie chce, a oni z grubsza nic więcej nie potrafią oprócz grania. I śpiewania. Z nieba spada im fucha w zabitej dechami meksykańskiej wiosce, która cierpi z powodu plądrującego ją regularnie El Guapo (ulubiony villain mojej mamy). Mają się tam pojawić i przepędzić zbirów El Guapo. Problem w tym, że to, co oni uważają za artystyczny występ, tak naprawdę jest wyganianiem zbirów El Guapo w znaczeniu niemetaforycznym.
– Którego z nich lubisz najbardziej?
– Tego najmniej rozgarniętego.
– To znaczy którego?
I tak bym sobie tutaj mógł wrzucać do usranej śmierci filmiki i cytaty, bo właściwie cały ten film od początku do końca jest ich znakomitym źródłem. Zarówno „Trzech…”, jak i „Szpiedzy…” to dla mnie 7(6) i filmy, w których nie ma ani wypełniaczy, ani nudnych momentów, ani w ogóle nic złego. Jest tylko dobra zabawa od początku do końca.
I choć jeszcze nie idę spać, to jeszcze dobranockowa piosenka:
PS. Jakim cudem ten film ma na IMDb tylko 6/10? Skandal!
***
A po trzech endach finału curlingu kobiet Szwecja prowadzi 2:1 z Kanadą.
***
Brutalna śmierć 2 [Die Hard 2]
No to się trafił zestaw hitów tekstowo onelinerowych. A ten jeszcze z dodatkową atrakcją w postaci akcji z popularnego przez jakiś czas gatunku filmowego „jeden przeciw wszystkim w oryginalnej lokacji”. Gatunek padł, gdy oryginalna lokacja zawęziła się to pociągu i przerodził w bardziej pogardliwie traktowany gatunek zwany „filmem, który leci w każde święta”.
No, ale spójrzmy prawdzie w oczy – nie ma absolutnie nic złego w oglądaniu co święta „Brutalnej śmierci” niezależnie od jej części. I tak, tak, „Brutalnej śmierci”, bo ja nie potrafię nazywać jej innym tytułem, a już na pewno nie „Szklaną pułapką”. Nic do tego tytułu nie mam, bo „Die Hard” trudno przetłumaczyć (ktoś kiedyś zaproponował „Zaciekły”, ale mnie się to z upierdliwym grzybem na ścianie kojarzy… mam dziwne wrażenie, że o tym samym pisałem w przypadku opisywania jedynki 😉 ), ale ja to widziałem na kasecie z giełdy jako „Brutalna śmierć” i potem obejrzałem jeszcze dziesiątki razy utrwalając sobie ten bardzo fajny tytuł na dobre.
Oto kolejne Boże Narodzenie. Między Johnem, a Holly układa się bardzo dobrze. John czeka na przylot swojej żony na lotnisku i zabijając nudy rozgląda się tu i tam. I tak z tego niewinnego rozglądania się już za chwilę w plastikowym worku ląduje pierwszy trup. A tymczasem do lotniska zbliża się samolot z niejakim generałem Esperanzą, którego chce odbić grupa najemników dowodzona przez lubiącego kaskę pułkownika. Lubiący kaskę pułkownik opanowuje lotnisko nie czekając na to, aż opuści je John. Co oczywiście jest śmiertelnym błędem z jego strony.
„Die Hard 2” był chyba jednym z pierwszych filmów, dzięki któremu zyskałem szacunek w oczach mojego ojca. Do czasu obejrzenia DH2 byłem raczej biernym współtowarzyszem seansów, który nie ma za dużo powiedzenia (zapewne przesadzam, ale dla dobra dramaturgii niech będzie, że nie), ale po nim zacząłem być traktowany poważnie, jako ktoś, kto kuma różne rzeczy. W przypadku tego filmu chodziło o scenę, w której okazuje się, że Kunta Kinte… no wiadomo. Twist taki wielki. A ja wtedy: „ha! wiedziałem, że coś jest nie tak jak zmieniali magazynki z tych z czerwoną tasiemką na te z tasiemką niebieską!” (albo na odwrót)… Ej! Cały światopogląd mi właśnie runął. Kuknąłem na IMDb i się okazało, że major Grant wcale nie grał Kunta Kinte. Kaman!
Z „Die Hard 2” wiąże się też pewna wtopa, jaką zaliczyłem na prf’ie, gdzie dość długo sprzeczałem się, że nie gra tam Robert Patrick, a William Sadler. Nie! – dochodziłem się – pułkownika gra Sadler przecież, Patricka tam nie ma! Ale się szybko okazało, że nie mam racji. Znaczy pułkownika rzeczywiście grał Sadler, ale i Patrick też był w epizodzie w Annex Skywalku, czy jak to się tam nazywało.
Trzecia związana z filmem Harlina rzecz jest taka, że ostro się zdziwiłem, gdy dotarło do mnie, że strzelaninę na rusztowaniach ukradł sobie z niego John Woo na potrzeby „The Killera”. Do tego momentu olśnienia myślałem, że to od Woo wszyscy kradną.
***
Kończy się siódmy end. Szwedki prowadzą 4:3 na pięć kamieni przed końcem endu. Idę szukać jakiegoś fajnego filmiku z DH2. Jak znajdę to pewno już będzie po endzie… Szwedki już nie prowadzą. 5:4 dla Kanady.
***
Potrójne uderzenie [Triple Impact]
Raz na jakiś czas przychodzi taki moment w trakcie pisania „Projektu 1000”, że nie wiem, co napisać. To jest właśnie taki moment…
Znajdę więc jakiś odpowiedni filmik na YT i przechodzę do kolejnego filmu.
***
Ale to już „inną razą”. A wynik finału curlingu znajdźcie sobie w necie 😛
(953)
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Premiery kinowe weekendu 01-03.07.2016. Tarzan Legenda