Dobra, twardym trzeba być a nie miętkim. Zawsze tak jest, że oglądam jakiś film, a potem nie napiszę o nim od razu i tak wisi, wisi, wisi, aż w ogóle o nim nie piszę. Teraz jest nie inaczej. Co gorsza, o ile minilista tytułów obejrzanych już dobry miesiąc temu znajduje się zapisana na twardym dysku, to mam wrażenie, że widziałem ostatnio też parę filmów, których do niej nie dodałem i ich recki, choćby w wersji mini przepadną. Bo to co poniżej to będą właśnie takie minirecki, bo standardowo – pamięć mam dobrą, ale krótką i wiele już z tych filmów nie pamiętam. A już na pewno nie te błyskotliwe refleksje, które mi podczas seansów do łba przychodziły 😛 Wiadomo nie od dzisiaj – jak sobie człowiek na bieżąco nie notuje, to potem żałuje…
I po tym standardowym, przydługim wstępie, czas na sedno, czyli minirecki, które nie mają prawa być dobre zważywszy na to, że piszę o filmach obejrzanych x czasu temu i które mimo zapewnień, że będą krótkie i tak pewno wyjdą w standardowej długości. Witajcie w świecie Q.
Ha! No i szybko moje słowa okazały się prorocze. W tym miejscu zacząłem od pisania recki filmu „Invictus„, która wyszła w długości standardowej i jak już wiecie wylądowała w osobnej notce… A skoro tak, to dalej nie chce mi się na razie pisać 😛
Minął tydzień… I tu niespodzianka, bo zacznę bez przydługich wstępów. Ha!
„Armored”
Drugi z najbardziej oczekiwanych przeze mnie ostatnio filmów i drugi z zawodów. Chyba nawet jeszcze większy niż „Invictus”. Na pewno większy… O filmie tym nie wiedziałem nic dopóki nie zobaczyłem jego trailera. Trailer przyszedł niespodziewanie, z zaskoczenia i bez fanfar. Obejrzałem, dałem QL-a i zapodałem na listę najgorętszych tytułów nadchodzących tygodni. A wszystko dzięki nazwisku reżysera – Nimroda Antala, który z banalnej historii („Motel„) z aktorem, którego nie lubię (Luke Wilson) potrafił zrobić perełkę. W przypadku „Armored” zapowiadało się podobnie. Historię opowiadać miał banalną (napad na opancerzony samochód przewożący pieniądze), a w roli głównej pojawić się miał Matt Dillon, którego nie lubię. Choć to akurat mniejszy ból, bo Wilson miał tylko do pomocy Beckinsale, do której nic nie mam, Dillon natomiast pływał pośród głośnych nazwisk takich jak Jean Reno, Laurence Fishburne, Amaury Nolasco (no co?), Fred Ward (kto ma znać, ten zna), Milo Ventimiglia (no co?), Skeet Ulrich (no co?; niezłe nagromadzenie serialowców: „Prison Break”, „Heroes”, „Jericho”) i najgorętsze naziwsko ostatniego okresu… Columbus Short. A przynajmniej najgorętsze jeśli chodzi o doniesienia prasowe (m.in. „Zabójczą broń 5” miałby pociągnąć na swoich barkach) i ostatnie premiery filmów akcji.
Reasumując: wybuchowy trailer (akcja, pościgi i łubudu, ale w takim oldskulowym stylu), fajna obsada, świetny reżyser – „Armored” zapowiadało się rozrywkowo.
Niestety na zapowiedziach się skończyło. Sam film zły nie jest, ale zdecydowanie dużo mu brakuje do tego, żeby spełnić moje oczekiwania. Może w trakcie realizacji Antal dowiedział się, że „Predators” zrobi i olał sprawę „Armored” ciepłym moczem nie przykładając się do efektu finalnego? Bo tak po prawdzie wcale w filmie nie ma więcej akcji niż w trailerze, a większa część fabuły wypełnia walenie młotkiem w zawias.
Drugi film akcji z Columbusem Shortem, którego trailer był więcej niż zachęcający i druga porażka (pierwsza to „Whiteout„, boję się sprawdzać, gdzie on jeszcze zagra). Słowo mocne, ale i zawód duży. Gdybym jednak trailera nie oglądał tylko od razu z zaskoczenia złapał się za film to sądzę, że słowo „porażka” zastąpiłoby słowo „takie sobie”. No dwa słowa. Niezależnie od trailera potencjał tego filmu został zmarnowany, aktorzy niewykorzystani, a w głowie nie pozostał mi żaden oneliner 🙁 Z akcji zaś pamiętam tylko tyle, że ktoś tam zupełnie bez sensu wjechał samochodem w „przepaść”, co było dość głupie.
A już zakończenie…… No wstyd, że (ROT13) avr bxnmnłb fvę, żr Zhemla jfmlfgxb bq cbpmągxh mncynabjnł v avr fpubjnł fbovr wnxvrwś xnfvbexv gh v gnz. 3+(6). Tej oceny nie trzeba już ROT13-ować.
***
„The Blind Side”
Sytuacja zupełnie odwrotna od powyższej. Trailer tego filmu był marny i bez mrugnięcia okiem dałem mu tu QPę (swoją drogą pasowałoby kiedyś sprawdzić, jaki procent trafień mam w tym swoim jasnowidzeniu; myślę od jakiegoś czasu nad sensownym miernikiem, ale jakoś nie udało mi się go wymyślić), a film okazał się dziełem sympatycznym, które skutecznie poprawiło mi humor i przywróciło wiarę w to, że można jeszcze robić dobre filmy bez zbytniego kombinowania, a jedynie poprzez opowiedzenie prostej historii opartej na faktach. Co ostatnio jest modne (opieranie się na faktach) – jednak w takim wydaniu jak w przypadku „The Blind Side” nie mam nic przeciwko, nawet jeśli połowa z tego okazałaby się nieprawdą (sprawdziłem, Sandra Bullock jest ładniejsza od swojego irl pierwowzoru :P).
Bohaterem TBS jest cichy czarnoskóry olbrzym, który nie wadzi nikomu, ale też którym nikt się nie przejmuje. Żyje więc sobie w swoim milczącym świecie, a jedynym jego zmartwieniem jest znalezienie sobie miejsca do spania. Do czasu. Pewnej deszczowej nocy pod swoje skrzydła przyjmuje go pewna rodzina, której przedsiębiorcza matka postanawia zadbać zarówno o edukację swojego nowego podopiecznego, jak i o sportowe wykorzystanie jego olbrzymich rozmiarów. I żeby nie było prosto – zarówno w jednym jak i w drugim będzie się musiała namęczyć.
Jako się wyżej rzekło – film to sympatyczny i pełen lekkiego humoru. Bohaterowie są mili, murzyńskie getta wcale nie tak straszne (choć i tak średnia życia w nich niska; ale to tylko w nagłówkach gazet), a rozwiązaniem wszystkich życiowych problemów i niedomówień jest zmuszenie rodziny do jedzenia obiadu wspólnie przy stole. Tak, moi drodzy, jeśli cokolwiek można wynieść ze współczesnych filmów, seriali i reality szołów to jest to mądrość dotycząca wspólnych posiłków. Rozwiąże się każdy problem, gdy rodzina w końcu zasiądzie do wspólnego obiadu.
Tak sobie jednak tylko kpię „dla sztuki”, bo jeśli coś w TBS mnie denerwowało, to zarazem pięć innych rzeczy mnie w nim nie denerwowało. A że to też trochę film sportowy, a ja sportowe filmy lubię, to stąd wzięło się to 5(6), które niniejszym filmowi wystawiam.
***
Q, miało być krótko!
Wymysliłem nowe słowo: Qrótko.
***
„Człowiek, który gapił się na kozy” [„The Men Who Stare at Goats”]
Kompilacja tego, o czym pisałem wyżej. Film napakowany gwiazdami (George Clooney, Ewan McGregor, Kevin Spacey (ale się postarzał), Jeff Bridges…) oraz oparty na faktach. A przynajmniej… No modne jest teraz opieranie filmów na faktach. Film może nie być oparty na faktach, ale co szkodzi napisać na początku, że jest? Nic. A widz zaraz sympatyczniej na niego spojrzy (no przynajmniej ja; lubię filmy oparte na faktach). W przypadku opisywanego filmu postanowiono sprytnie wyważyć chęć napisania, że film oparty jest na faktach (opisanych wcześniej w bestsellerowej książce) z głosem sumienia mówiącym, że nie wypada tego robić, bo byłoby to oszustwem. I tak narodził się początkowy napis brzmiący mniej więcej tak: prawdziwe jest tu o wiele więcej rzeczy niż przypuszczasz.
A ja myślę, że to było tak: w okresie Zimnej Wojny Amerykanie prowadzili badania nad alternatywnymi metodami walki w tym nad postrzeganiem pozazmysłowym, telekinezą itp. I to wszystko, co jest prawdziwe w tym filmie. Cała reszta to już tylko wariacja na temat. Sympatyczna skądinąd przez pierwszą połowę! A przez drugą już nie.
Dziennikarz-safanduła postanawia zdobyć jakiś Temat. W tym celu jedzie sobie do wstrząsanego wojną Iraku, gdzie spotyka tajemniczego faceta z wąsem (przysiągłbyś, że to kollywoodzka produkcja! 75% obsady nosi tu wąsy). Tajemniczy facet z wąsem zaczyna opowiadać tajemniczą historię, której jest bohaterem. Otóż jest on byłym członkiem elitarnego oddziału, który na potrzeby walki z wrogiem szkolony był (a właściwie jgo członkowie, bo już czuję, że mielibyście ochotę się czepiać) w wykorzystywaniu dość niespotykanych metod.
Wszystko zaczyna się więcej niż bardzo fajnie, ale gdzieś tak od połowy zaczyna nużyć i czeka się już tylko na koniec. No bo ile można oglądać wygłupy amerykańskich żołnierzyków dźwigających na jajkach ciężary? To, co na początku było śmieszne i pozytywnie zakręcone, w pewnym momencie przestało takie być i zaczęło wywoływać irytację. A że był to sens całego filmu, to i jego ocena musi być taka sobie. 4(6). Twórcy zapewne liczyli na to, że amerykański lud się za głowę złapie, jak zobaczy na co były wydawane pieniądze z jego podatków. Ale coś mi mówi, że to się nie zdarzyło i że film przeszedł bez echa cha cha cha.
***
No i oczywiście znowu nie udało się opisać filmów, które gniją na liście od +miesiąca. Z ochotą na spanie nie wygrasz…
(939)
Podziel się tym artykułem: