No chciałoby się napisać, że Guy Ritchie wraca do swojej formy, ale nie sposób tego zrobić. Bo forma Guya Ritchiego to „Porachunki”, forma Guya Ritchiego to „Przekręt”, forma Guya Ritchiego… to w zasadzie te dwa filmy z początku jego kariery, do których potem nawet się nie zbliżył. Co prawda nie widziałem jeszcze „Rockandrolli”, ale sądząc po braku jakiegokolwiek większego zainteresowania tym filmem ze strony boxofisu, nie wydaje się, żeby mi beret spadł po jego obejrzeniu (choć wiem, że przynajmniej parę osób film ów chwali i to daje mi nadzieję, choć nie tak wielką, żebym siadł i obejrzał). Tak więc ustaliliśmy już, że Guy do swojej formy „Sherlockiem Holmesem” nie wrócił, ale… pokazał, że ma inną formę. Całkiem nową formę, która z poprzednimi neogangsterskimi klimatami nie ma wiele wspólnego. I pokazując tę nową formę obwieścił światu, że powrócił z siłą wodospadu i że nie należało stawiać na nim jeszcze krzyżyka. I ja się cieszę z tego powrotu, nawet jeśli nie jest tym, do czego reżyser nas przyzwyczaił, czyli filmów z gatunku, że jak mu wyjdzie to japierdolę. Bo powiedzmy sobie szczerze, ile można kręcić zakręconych filmów o zakręconych gangsterach? Niewiele, co doskonale widać na właśnie na przykładzie byłego już chyba męża Madonny. Całkiem możliwe, że Guy odnalazł na nowo swoje miejsce w kinie, niezależnie od tego, że po linii najmniejszego oporu poszedł biorąc na tapetę film o postaci, która siłą rzeczy zagoni widzów do kina.
Oczywista sprawa, że samo nazwisko Sherlocka Holmesa to nie wszystko. Jasne, że ludzie prędzej do kina polezą na taki film niż na „Swept Away”, którego tytuł nie kojarzy się w zasadzie z niczym (no może poza spłukiwaniem czegoś tam w sedesie…), ale zagonić widzów do kina to w zasadzie nie sztuka. Wystarczy dobry marketing i już. Sztuką jest sprawić, żeby zagonieni w ten sposób do kina widzowie nie wylali żółci chwilę po opuszczeniu sali kinowej. Gdyby to było proste, to by Ritchie nie spędził kilku ostatnich lat na słuchaniu marudzenia na swoje filmy. I kto wie, być może wskrzeszenie kultowej postaci genialnego detektywa było już ostatnią szansą na ponowne zdobycie widzów i gdyby coś nie wyszło, nikt by już złamanego grosza nie dał mu na …
Ło, ale mi refleksja właśnie do głowy przyszła. Cytuję: „nieeenooo, pierdy piszę”. Chyba rzeczywiście… Przechodząc więc do rzeczy: idąc na „Sherlocka…” miałem mieszane uczucia. Z jednej strony zwiastun był zachęcający i nie wynikało z niego, że stopień finalnego przekombinowania filmu jest trudny do przełknięcia, ale z drugiej zawsze był strach, że z tego Sherlocka na nowo wyjść może kolejny „Wild Wild West”, czyli nic ciekawego delikatnie mówiąc. Na szczęście okazało się, że nowy film Ritchiego to rozrywkowa pierwsza klasa. I piszę to bez cienia wątpliwości.
Pomysł na ponowne wskrzeszenie Sherlocka Holmesa i jego kumpla Doca Watsona był prosty. Odmłodzić ich nieco, odramoleć, zabrać fajkę i myckę, a zamiast torby lekarskiej dać +50 combat experience’u. Do tego wszystkiego dorzucić dwie kobietki, żeby czasem nikt się nie śmiał, że na Baker Street mieszkają geje i tajemniczą zagadkę, która ociera się o nadprzyrodzone moce. Zagadkę, w którą Holmes mocno wątpi, bo przecie nie ma czegoś takiego jak czary. No ale ostatecznie kto wie, bo demoniczny lord Blackwood powróciwszy zza grobu zdaje się być poważnym kontrargumentem w temacie ironicznego sceptycyzmu detektywa, któremu ten wyraz daje przy każdej okazji. I już. Blackwood chce zniszczyć/zmienić/łotewer czarami świat, w którym żyjemy, a dwójka dzielnych londyńskich bohaterów spróbuje pokrzyżować mu plany.
Nie będę ściemniał, że jestem specjalistą od Holmesa. Opowiadań Conan Doyle’a nigdy nie czytałem, a klikać po necie mi się nie chce, żeby zobaczyć, czy odstępstwa od true story są rzeczywiście takie wielkie, czy nie. Co prawda wystarczyłoby w końcu obejrzeć posiadaną kolekcję kilkunastu klasycznych filmów z Basilem Rathbone’em i Nigelem Bruce’em, ale jakoś mi z nimi (z niewiadomych przyczyn) nie po drodze. W związku z powyższym niech będzie, że uwierzę w krótką acz rzeczową opinię zasłyszaną gdzieś tam, że „Conan Doyle się w grobie przewraca”, ale pozwolę sobie dopisać parę słów od siebie: mam to gdzieś, o ile film ogląda się świetnie. Dziękuję.
Ritchie’owski „Sherlock…” nie jest pierwszą w historii kina próbą pokazania przygód detektywa w okresie poprzedzającym ten znany z kart Doyle’a. Dawno dawno temu powstała już świetna „Piramida strachu”, z którą film Guya nie ma nic wspólnego, bo niby dlaczego miałby mieć? Wręcz przeciwnie, nowa wersja zupełnie kłóci się z tamtą historią z lat młodzieńczych Holmesa. I w zasadzie piszę o tym tylko po to, żeby błysnąć znajomością „Piramidy strachu” ;P Żartuję. Tak tylko wspominam, bo może ktoś nie widział, a chciałby iść za sherlockowym ciosem. Naprawdę warto!
Tak, tak, nie żartowałem tam wyżej… 😉
To może teraz już szybko plusy i minusy i kończę zanim znowu wszyscy posną czytając.
(+)
– Zero nudy.
– Wartka akcja.
– Prima sort żart i sytuacyjny komizm (rozkręca się wraz z filmem, na początku jakoś mi tego brakowało)
– Wspaniali Downey Jr. i Jude Law. Idealni do swoich ról.
– Ładne kobitki. Niestety wycięli znane z trailerów negliże Rachel McAdams; a jak ktoś chciałby zobaczyć trochę więcej Kelly Reilly to sobie musi „Eden Lake” obejrzeć, bo tu nic nie zobaczy.
– Fajowa typografia napisów. To się chyba typografia nazywa ;P
– Zacna muzyka, choć chyba lepiej sprawdza się z filmem niż miałaby być słuchana „na sucho”.
– Ładny wiktoriański Londyn.
(-)
– Zakończenie dla debili. Kiedy zaczęli „naukowo-racjonalnie” tłumaczyć filmowe fenomeny to mi trochę było wstyd, że tak naiwnie chcą się wykpić.
– Cienki Mark Strong w roli szwarccharaktera. Zaczesane do tyłu włosy i „złe” spojrzenie to nie wszystko. Jakoś tak zatęskniło mi się za dawno niewidzianym Michaelem Wincottem. Ten to by dał czadu.
– Za dużo blueboksa vel za mało kasy na efekty wizualne.
Przez większość seansu byłem skłonny wystawić maksymalnie szczere i bez naciągania 6(6), ale potem przyszło to zakończenie dla debili… I wyszło 5(6).
(916)
Podziel się tym artykułem: