W związku z ustępującymi powoli objawami świńskiej grypy nie myślcie wcale, że moja sprawność mózgowa też wraca do formy. Stąd też dzisiejszy odcinek może być ubogi w słowa. Choć zapewne będzie jak zawsze, a ja tylko pieprzę trzypotrzy zamiast od razu przejść do rzeczy.
Breaking Bad, s.1
Byłem dzielny i było warto. Tak, s.1 sugeruje, że przetrwałem cały sezon nr 1 czym sobie zapewne zapewniłem szacun, nie? 🙂 Choć „przetrwałem” to złe słowo, bo wcale nie było tak strasznie. Wręcz przeciwnie.
No i rzeczywiście, „Breaking Bad” to świetny serial jest, na co nie zapowiadało się po pierwszym odcinku. Z pierwszej grupy polecanych seriali już w moim poważaniu zawędrował wyżej niż „Sons of Anarchy”. Przy czym chyba doszedłem do wniosku, że nie jestem aż takim fanem seriali, żeby moje „świetny” przy serialu ozbaczało to samo, co „świetny” przy filmie. Bo choć budzi moje emocje, bawi, tumani i przestrasza, to jednak nijak uzależniony od niego nie jestem i spokojnie mogę czekać na następne odcinki bez objawów alkoholowych. Wciąż bardziej ze mnie film-man niż serial-man, choć można by się pomylić czytając w ostatnich dniach Q-bloga. No ale cóż, odcinek serialu łatwiej obejrzeć niż dwugodzinny film.
Historia poszła w trochę innym kierunku niż się spodziewałem, bo wydawało mi się, że nasz główny bohater takiego pozytywnego bardziej niż ten u Michaela Douglasa z „Upadku” szmergla dostanie i zacznie wojować z systemem (jakimkolwiek), tymczasem pomimo niektórych rzeczy, które już zmajstrował chyba nadal mu się nie przestawiło w cabanie. Ot niespodziewane sytuacje wymagają niespodziewanych rozwiązań. Tak czy siak już polubiłem badass dada i niu kingina, choć jakoś tak do końca do głównego aktora przekonać się nie mogę, choć w niczym to nie przeszkadza.
Aczkolwiek momentami przesadzają z powolnością. Nie mam nic przeciwko, ale bywają chwilę, w których łapa na pilot już leci. W odcinku bodajże czwartym, Asiek podglądająca jednym okiem na telewizor zapytała: „nie uważasz, że to nudne?” Na co ja: „nie, postać właśnie zyskuje głębię”. Ale Jej dogadałem, co? 🙂 I rzeczywiście, rozwlekanie sytuacji rodzinnej młodego dealera (to straszne, ale wciąż nie znam imion głównych bohaterów) choć powolne wzbogaca serial. Ale nie można przesadzać, bo w następnym odcinku w okolicach Poduszki Mówcy już tęskniłem za najlepszymi w sezonie odcinkami 2 i 3, bo jednak krwawa łaźnia podoba mi się bardziej 😛 Dlatego z satysfakcją przyjąłem pojawienie się badass dada i Tuco, który co by nie robił i tak już na zawsze pozostanie dla mnie Dingiem Chavezem.
Jedna rzecz mnie zastanawia – dlaczego w sezonie 1 były stosunkowo kiepskie napisy pełne błędnych tłumaczeń i innych typowych napisowych obsuw (tą -> tę). To dziwne, skoro serial jest chyba dość popularny, a i tłumacz zdawało mi się, że dobry to robi. Zwykle w takich wypadkach nie ma za dużo zastrzeżeń do tłumaczenia. A tutaj momentami było po prostu okropne.
Sons of Anarchy, <=209
Może nie widać tego tak jednoznacznie, więc napiszę wprost, że dojechałem do „nabieżąco” i muszę przyznać, że już tak z przyzwyczajenia i coraz bardziej jednym okiem patrzę na ten serial. Zdążyłem się do niego przyzwyczaić przez te ostatnie dni na tyle, żeby być ciekawym co dalej, ale paktu z diabłem bym nie podpisał, żeby się tego dowiedzieć. Czasem mam wrażenie, że zamiast serialu, który co odcinek ma mnie zaskakiwać czymś nowym i utwierdzać swoją markę oglądam jakąś tam „Dr. Quinn” (nie jest to jakaś straszna obelga, bo lubiłem „Dr. Quinn”), której nie muszę zwracać pełnej uwagi, a i tak mam jakąś tam przyjemność z seansu kończącą się razem z „the endem”.
Nie wiem, za monotonne to jest tak samo jak i ubrania głównych bohaterów. Jakbym cały czas to samo jest. Daliby jakiegoś kopa. Nie wiem, Clay by w końcu powiedział Jaksowi (:P) że zabił jego ojca, czy co. Albo niech Jax założy konkurencyjny gang (widać, że jestem chory – od 5 minut próbuję im wymyślić jakąś cool nazwę) i… nie, to jakoś też brzmi nudno. Czyżby więc nie było zbawienia dla SofA? Nie przesadzajmy, przecież wciąż go oglądam.
Dexter, 4×07
To będzie wyjątkowo krótki opis, bo odcinek mi się podobał i nie mam większych zastrzeżeń do niego. Niech jednak przedwcześnie nie wytryska, bo żebym miał go przesadnie chwalić, to też nie ma za co. Ot solidny dexterowski poziom niedostępny dla większości seriali i tyle.
Zawiodła mnie właściwie tylko jedna scena ze strasznymi opowieściami przy ognisku. Już mi się gębą śmiała na myśl tego, co też opowie dzieciakom Dex, ale niestety zawiodła mnie ta historyjka o Trinity i zupełnie nie wiem, czego się te szczyle bały już po pierwszym jej zdaniu. Nic by się nie stało, gdyby opowiadana historia nie miała nic wspólnego z akcją serialu.
Co tam jeszcze. Dex już od daaawnaaa był tak nieuważny itd., że ani specjalnie mnie nie zdziwiło, że zabił nie tego, kogo trzeba, ani nie zaskoczyło, bo asystent był zbyt oczywisty.
CSI Miami, 8×07
Z CSI jest u mnie dziwnie. CI NY bardzo lubię, ale nie oglądam. CSI LV lubię, ale nie oglądam. CSI Miami nie lubię Davida Caruso i nie oglądam. No ale takiej okazji, jaka się nadarza w tym tygodniu żal byłoby przepuścić.
Właśnie dzięki takim rzeczom najbardziej podobają mi się seriale. Człowiek się przyzwyczaja do jakichś bohaterów, potem scenarzyści wyczyniają z nimi różne dziwne rzeczy bawiąc się możliwościami, jakie daje taka zabawa. Zwykle powstają wtedy odcinki dla jaj, co by było gdyby, absurdalne sprawy – ogólnie coś w ten deseń. W ten sposób pojawił się też wynalazek przeróżnych spin offów i crossoverów. I choć na standardowe CSI Miami w życiu bym się nie skusił, to scrossoverowane CSI Miami kupuję w ciemno i dobrze wiem, że będę miał fun z seansu. Szczególnie, że ów fun szybko się nie skończy, bo mamy właśnie do czynienia z masive crossoverem, czyli połączeniem wszystkich trzech CSI w jednej historii. Na początek Miami.
Pod krzaczkiem na brzegu rzeczki znalezione zostają szczątki zaginionej dziewczyny. Inne znalezione ślady kierują śledztwo do Las Vegas, gdzie już czeka na telefon Laurence Fishburne (nie mam pojęcia jak się nazywa postać, bo choć wiem, że zastąpił Grissoma, to i tak nie skusiło mnie to do pooglądania odcinków z jego udziałem skoro i z Grissomem tylko zaledwie z 15 widziałem może – ale planuję nadrobić!) gotowy odwiedzić Miami.
I choć z odcinka wynika jasno (i w moim odczuciu zgodnie z prawdą :P), że w Miami pracują same ciołki, których Fishburne z miejsca rozstawia na swoich miejscach i pokazuje jak zakończyć śledztwo w pięć minut z przerwą na ubrudzenie sobie oprawek okularów i teczki z aktami rękawiczkami, którymi przed chwilą obłapiało się zaczynając rozkładać się nogę, to takie odcinki to się ogląda! A przed nami jeszcze CSI NY i CSI LV na dobry koniec.
No i in plus pojawienie się poczciwego Sucre.
A w ogóle to:
Wykapany… Will Patton 🙂
Supernatural, 5×08
Nigdy w życiu nawet 1/8 odcinka „Supernatural” nie widziałem i jeszcze przez kilka minut 5×08 byłem w błędzie, który uświadomiłem sobie dopiero po ich upływie – że mi się „Supernatural” ze „Smallville” myli. A obejrzałem ten jeden konkretny odcinek, bo mi gdzieś wpadło w oko, że to epizod z parodiami popularnych seriali.
No i trzeba przyznać, że dość marne te parodie były. A szkoda, bo potencjał był fajny (pomysł skakania między serialami zerżnięty żywcem z „M jak Matrix” :P) i można się było na maksa pobawić z formułą serialu medycznego i csiowatego. Tymczasem akurat te elementy odcinka były najsłabsze, a przecież głównie dla nich się skusiłem.
Ogólnie jednak nie żałuję, bo warto było obejrzeć choćby dla świetnej parodii „Knight Ridera” i reklamy jakiegoś tam środka intymnego.
I to była chyba moja ostatnia przygoda z „Supernatural”, bo choć wygląda na serial z potencjałem i na pewno ma świetne momenty, to dla mnie jakiś taki zbyt lightowy jest. No i ten cały Trickster okropny. Znaczy aktor go grający. Jakby zębów nie miał.
Grzeszni i bogaci, 1×01
Wyłączyłem po pięciu minutach. Wiedziałem, że „Rozpalone uczucia” toto nie będą, ale żeby aż tak słabo?
Żeby nie było, że jestem uprzedzony – jakiś czas temu widziałem w zajawce koniec wiadomości prowadzonych przez Rodżera Blaka(?). W napisach końcowych było, że wszystko od reżyserii po klapserkę Rodżer Blak plus: prezentera ubrała: Matka.
To było śmieszne. Natomiast wrażenia po pięciu minutach 1×01 okropne. I nie ma nic do rzeczy, że nie kupuję konwencji czy co. Kupuję, tylko trzeba to mądrze wykorzystać, a nie rozśmieszać mnie laniem sobie na rękę tony balsamu, bo to kypba nie jest śmieszne!
Czas honoru, 2×10
Moment ów kiedyś musiał w końcu przyjść – „Czas honoru” zaczyna mnie nudzić. W koło macieju to samo. Nad wszystkim unosi się niesłyszalny głos łotewera: „nie róbmy przypadkiem żadnych gwałtownych ruchów a nuż będzie trzeci, czwarty i siódmy sezon”.
Podziel się tym artykułem: